Od zmierzchu do świtu

Na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych filmy lotnicze cieszyły się ogromną popularnością, na co wpływ miały zarówno wyczyny jankeskich asów, czyli Charlesa Lindbergha i Amelii Earhart, jak i fakt, że samolot – na co na łamach „Kina, Tygodnika Ilustrowanego” wskazywał Marian Krynicki – to „maszyna nad wyraz fotogeniczna, będąca prawdziwym wcieleniem ruchu i szalonego tempa współczesności”. Nic dziwnego, że pokochał ją obiektyw, a z nim widownia. Rozkwit zaczął się od „Skrzydeł” (1927) i „Legionu potępieńców” (1928) Williama A. Wellmana, które Howarda Hughesa zainspirowały do zrealizowania wyreżyserowanych z Jamesem Whale’em „Aniołów piekła” (1930). Howard Hawks z kolei zrobił „Patrol bohaterów” (1930), który poprzedził premiery „Sterowca” (1931) Franka Capry, „Pogromców przestworzy” (1932) George’a W. Hilla, „Eskadry straceńców” (1932) George’a Archainbauda, „Podniebnych rycerzy” (1932) Stephena Robertsa czy wreszcie „Skrzydlatego fatum” (1933) Stuarta Walkera i Mitchella Leisena.

Gdy formuła zaczęła się wyczerpywać, wytwórnia MGM sięgnęła po wydaną w 1931 roku i szalenie poczytną – zwłaszcza w USA – książkę Antoine’a de Saint-Exupéry’ego pod tytułem „Nocny lot”, do ekranizacji której postanowiono zaangażować – na wzór „Ludzi w hotelu” (reż. Edmund Goulding, 1932) i „Kolacji o ósmej” (reż. George Cukor, 1933) – same gwiazdy. Autor literackiego pierwowzoru, francuski pisarz i awiator, późniejszy twórca „Małego Księcia”, oparł treść utworu na własnych doświadczeniach, które zdobył, pracując dla kompanii dostarczającej pocztę drogą nadziemną.

Zabezpieczywszy prawa do adaptacji materiału, David O. Selznick – dla którego był to drugi film produkowany dla studia MGM – powierzył projekt Clarence’owi Brownowi, znanemu głównie z teatralnych, a w związku z tym statycznych dramatów z Gretą Garbo, co wiązało się z tym, że całości bliżej miało być do filozoficznego traktatu, aniżeli do widowiska pełnego „brawurowych akrobacji, tchnących grozą walk powietrznych oraz wstrząsających katastrof”. I tak faktycznie jest. „Nocny lot” (1933) to studium charakterów, w którym mieszają się kontrastujące ze sobą postawy, co nie oznacza bynajmniej, że nie ma tu sekwencji zapierających dech w piersiach.

Gdy w Rio De Janeiro kończy się serum podawane dzieciom chorującym na polio, zaś jego zapas dostępny jest wyłącznie w Santiago, a więc po innej stronie Andów, zawiadujący pocztowym towarzystwem lotniczym z centralą w Buenos Aires Rivière (John Barrymore) nakazuje przetransportowanie preparatu z Chile do Argentyny Auguste’owi Pellerinowi (Robert Montgomery). Fatalne warunki pogodowe sprawiają, że mężczyzna dociera na miejsce spóźniony, za co pryncypał potrąca mu z pensji. Chcąc konkurować z innymi przedsiębiorstwami kurierskimi, a w szczególności z koleją, Rivière – wbrew stanowisku inspektora Robineau (Lionel Barrymore; w piątym w tej dekadzie występie u boku młodszego brata) – wdraża system nocnych lotów, nie bacząc na czyhające niebezpieczeństwa. Wśród osób biorących udział w programie jest Jules Fabian (Clark Gable), który – złapany przez potężną burzę – ginie. Wdowa po nim (Helen Hayes) konfrontuje się z Rivière’em, ale na nic jej rozpacz i łzy – kierownik pozostaje niewzruszony. Jako że surowica czeka na przerzut do Brazylii, dyrektor posyła w trasę następnego orła (William Gargan). I choć żona (Myrna Loy) błaga go, by nie brał zlecenia, on i tak wypuszcza się na misję, która tym razem kończy się sukcesem – wraz ze wschodem słońca pilot przybywa do stolicy.

Dając zielone światło „Nocnemu lotowi”, władze MGM spodziewały się wysokich wpływów z kas biletowych. Jakież musiało być ich rozczarowanie, gdy okazało się, że przedsięwzięcie z taką obsadą nie zarobiło tyle, ile oczekiwano. Niewykluczone, że problemem był właśnie nadmiar gwiazda raczej niewykorzystanie ich potencjału. Tak się bowiem składa, że czołowe hollywoodzkie sławy – poza kilkoma wyjątkami – nie dzielą tu ze sobą kadru (Myrna Loy zaznaczyła w autobiografii, że poza Williamem Garganem nie spotkała się na planie z żadnym z aktorów). Nie bez powodu zatem Maria Jehanne Wielopolska pisała w „Kurierze Porannym” o niepotrzebnej rozrzutności, utyskując na fakt, że Clark Gable nie ma tu nic do grania (co ciekawe, w recenzji opublikowanej w „Kinie, Tygodniku Ilustrowanym” Wanda Kalinowska stwierdziła, że wykonawca „powiedział zaledwie dziesięć słów, wykrzyczał je wśród wściekłego cyklonu, ale mimiką twarzy odtworzył tragedię całą”). Mało tego, Saint-Exupéry, zawiedziony filmem i osiągniętymi przezeń wynikami, nie odnowił umowy z MGM, przez co „Nocny lot” zniknął z radarów na 75 lat (ponownie wyświetlono go dopiero w 2011 roku).

Teraz, kiedy można go oglądać na nowo, warto zwrócić uwagę na postać Rivière’a. Chwytany na tle olbrzymiej mapy kontynentu mężczyzna jawi się jako człowiek makiaweliczny. Byle tylko ktoś w Paryżu otrzymał pocztówkę we wtorek, a nie, broń Boże, w czwartek. Dla Rivière’a liczą się terminy, a nie ludzkie życie. Pal licho, że cisi bohaterowie umierają. Zastąpią ich kolejni. Ścierają się tu ideały, a i tak bodaj najpiękniejszy jest moment, w którym Jules, świadom tego, że zaraz będzie po nim, wzbija się wyżej, ponad chmury, by tam, z dala od zgiełku nawałnicy, zaznać spokoju. Wspaniale jest to zmontowane, suspens generowany jest przednio, ale koniec końców przeciętny to film.

Nocny lot (1933)

Night Flight

MGM ● Reżyseria: Clarence Brown ● Scenariusz: Oliver H. P. Garrett ● Wykonawcy: John Barrymore, Helen Hayes, Clark Gable, Lionel Barrymore, Robert Montgomery, Myrna Loy i William Gargan.

📅 6 października 1933 roku ● 84 minuty