Tańce powietrzne
Miarka się przebrała. Amerykanin Roger Bond (Gene Raymond) traci pracę za spoufalanie się z gościnami hotelu, w którym rezydował kierowany przezeń zespół jazzowy. O zwolnieniu zadecydowała Brazylijka Belinha de Rezende (Dolores del Río), a w zasadzie Dona Elena (Blanche Friderici), jej przyzwoitka. Bezrobocie nie trwa długo, ponieważ Julio Ribeiro (Raul Roulien), przyjaciel Rogera, załatwia mu świetną fuchę. Jeśli orkiestra chce dalej występować, powinna czym prędzej udać się z Miami na Florydzie do Rio de Janeiro.
Tak się składa, że właścicielem wytwornego przybytku, w którym grać ma band, jest schorowany ojciec Belinhy (Walter Walker), więc gdy okazuje się, że kobieta zamierza wrócić do domu, Roger, amator lotnictwa, oferuje jej wspólną podróż swym prywatnym górnopłatem. Ona się zgadza, a on, chcąc z nią spędzić jak najwięcej czasu, finguje usterkę silnika i ląduje awaryjnie na jakiejś bezludnej wysepce. Tam wyznaje jej miłość, lecz Belinha odrzuca jego starania, tłumacząc, że jest już zaręczona (narzeczeństwo nie przeszkadza im oczywiście w całkiem prawdopodobnym spędzeniu ze sobą upojnej nocy). Czar pryska, a kiedy nadarza się szansa, panna de Rezende rusza do Brazylii samolotem rejsowym (utknęli bowiem nie na niezamieszkałym lądzie, a w Port-au-Prince na Haiti).
W Rio Julio przedstawia Rogerowi – który skądinąd dopiero co wyznał kumplowi, że się zakochał – swą wybrankę, czyli Belinhę. Bond, nie zraziwszy się, postanawia odbić dziewczynę, jednocześnie dokładając wszelkich starań, by pokonać problemy stojące na drodze do otwarcia hotelu. W tym celu organizuje show nie z tej ziemi, bo w powietrzu, i odnosi sukces. Jakby tego było mało, Julio, widząc, dla kogo bije serce Belinhy, ulatnia się (wykonuje skok ze spadochronem), życząc parze pomyślności.
Wyreżyserowana przez Thorntona Freelanda „Karioka” (1933) to nie tylko zachwycająco lekka komedia romantyczna, która – dzięki brawurowemu numerowi finałowemu z girlsami pląsającymi na skrzydłach aeroplanów (niezwykłą sekwencję zapierających dech w piersiach ewolucji zainscenizowano w studiu, a właściwie w hangarze lotniczym) – przeczy prawom grawitacji, ale również dzieło niezwykle ważne dla zagrożonego przejściem pod zarząd komisaryczny studia RKO. „Karioka”, której nadany nad Wisłą tytuł nawiązuje i do brazylijskiego tańca towarzyskiego – mieszanki samby, maxixe, fokstrota, rumby i stepu – i do potocznej nazwy mieszkańca Rio de Janeiro, wyciągnęła wytwórnię z dołka finansowego i pozwoliła jej złapać drugi oddech.
Merian C. Cooper, podróżnik, odkrywca, twórca „King Konga” (1933; z Ernestem B. Schoedsackiem) oraz, co najważniejsze w tym kontekście, awiator (był między innymi pilotem Wojska Polskiego) – zastąpiwszy Davida O. Selznicka, który przeszedł do MGM – stanął na czele pionu produkcyjnego RKO i, pomimo niechęci do gatunku, dał się namówić, by zapalić zielone światło na stworzenie musicalu (na tym etapie historii X muzy każde szanujące się przedsiębiorstwo hollywoodzkie miało film tego typu).
Coopera – człowieka związanego z Pan American Airways – przekonała do tej, bądź co bądź, pospolitej opowiastki miłosnej (Leon Brun, redaktor naczelny „Kina, Tygodnika Ilustrowanego”, pisał w recenzji, że skoro to rewia zza oceanu, to jej „treść jest błaha”) obecność samolotów, wokół których osnuto anegdotę, łącznie ze wspomnianym już zakończeniem, widowiskiem, jakiego publiczność dotąd nie widziała (warto dodać, że „Kariokę” planowano nakręcić w trójpasmowym Technicolorze, ale akurat na tę ekstrawagancję – w przeciwieństwie do, ot, choćby, realizacji zdjęć plenerowych w egzotycznych zakątkach Brazylii, angażu mnóstwa profesjonalistów parających się tańcem czy wreszcie budowy olśniewających dekoracji w stylu art déco – zabrakło pieniędzy).
Inwestycja się opłaciła. Z nawiązką. Film był hitem, podobnie zresztą jak hitami były wykonane w nim utwory z muzyką Vincenta Youmansa i słowami Gusa Kahna oraz Edwarda Eliscu (w Polsce – w przekładzie Tymoteusza Ortyma i Jerzego Ryby – śpiewała je na przykład Wiera Gran). Jedną z nich – zatytułowaną „Carioca” – nominowano nawet do Oscara, ale na najwcześniejszej w dziejach gali, w trakcie której przyznano statuetkę najlepszej piosence, wygrał kawałek „The Continental” z „Wesołej rozwódki” (1934) Marka Sandricha.
Obraz Freelanda, „melanż jazzowo-taneczny”, jak go określił krytyk „Kuriera Porannego”, mimo iż ogląda się z ogromną przyjemnością, mógłby pokryć pył, gdyby nie dwie składowe. Nie chodzi bynajmniej o noszony przez Dolores del Río dwuczęściowy strój kąpielowy (sytuacja bez precedensu w kinie głównego nurtu!), a o pierwszy wspólny występ Freda Astaire’a i Ginger Rogers (on piąty w czołówce, ona tuż nad nim).
Dla niego miał to być ekranowy debiut, ale ponieważ wejście do atelier się opóźniło, Selznick, który ściągnął go z Broadwayu do Hollywood, powierzył mu najpierw rolę w „Tańczącej Wenus” (1933) Roberta Z. Leonarda. Dla niej – aktorki świeżo po „Ulicy szaleństw” (1933) Lloyda Bacona i „Poszukiwaczkach złota” (1933) Mervyna LeRoya – była to kolejna okazja, by się wykazać. Oboje olśnili widownię, podpisali kontrakty z RKO i w sumie aż dziesięciokrotnie paradowali policzek w policzek przed kamerą, stając się jednym z najpopularniejszych duetów popkultury.

Karioka (1933)
Flying Down to Rio
RKO PICTURES ● Reżyseria: Thornton Freeland ● Scenariusz: Cyril Hume, H. W. Hanemann i Erwin Gelsey ● Wykonawcy: Dolores del Río, Gene Raymond, Raul Roulien, Ginger Rogers, Fred Astaire, Blanche Friderici, Walter Walker, Etta Moten, Roy D’Arcy, Maurice Black, Armand Kaliz, Paul Porcasi, Reginald Barlow, Eric Blore i Franklin Pangborn.
📅 29 grudnia 1933 roku ● 89 minut