Sami wśród tłumu

„Więcej gwiazd niż na niebie” – głosił slogan powstałej w 1924 roku wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer. O tym, że to nie tylko puste słowa, amerykańska widownia przekonała się osiem lat później, gdy na ekrany weszli „Ludzie w hotelu” (1932) Edmunda Gouldinga, jedyny jak dotąd film nagrodzony Oscarem w głównej kategorii, który nie był nominowany do żadnej innej statuetki (wśród jego konkurentów znalazły się takie perełki jak „Uśmiechnięty porucznik” Ernsta Lubitscha czy „Zła dziewczyna” Franka Borzage’a, obie z 1931 roku). Nie byłoby tego obrazu – jak zresztą wielu innych zrealizowanych pod egidą ryczącego lwa – gdyby nie Irving Thalberg, szara eminencja w studiu rządzonym przez Louisa B. Mayera. To on – choć jego nazwiska, skądinąd tradycyjnie, na próżno szukać w czołówce – kupił prawa do adaptacji obiecującej książki „Menschen im Hotel” pióra Vicki Baum z 1929 roku (w Polsce wydanej w drugiej połowie lat trzydziestych), przekształconej najpierw w sztukę, którą Thalberg – w ramach testów – wystawił na Broadwayu. Ten ruch pozwolił producentowi sprawdzić reakcje wymagającej nowojorskiej publiczności na podejmowany przezeń temat. Opłaciło się. Spektakl był hitem i utorował drogę do jeszcze większego sukcesu filmowi wyreżyserowanemu przez Gouldinga.

Nie w tym jednak objawił się wcielony geniusz Thalberga, a w ryzykownym obsadzeniu prominentnych wykonawców przedsiębiorstwa we wszystkich głównych rolach. Już to, kto nie załapał się do projektu, robi wrażenie – wśród odrzuconych warto wymienić między innymi Johna Gilberta, Clarka Gable’a i Bustera Keatona (współcześnie można wyłącznie spekulować nad tym, jak potoczyłaby się kariera komika, gdyby zwerbowano go przedsięwzięcia). To zaś, kto dostał angaż do „Ludzi w hotelu”, stworzyło precedens. Nigdy bowiem wcześniej aż tyle pierwszoplanowych osobistości nie wystąpiło równocześnie w tym samym utworze, w dodatku na niemal identycznych warunkach (zupełnie inny charakter miały kręcone przez poszczególne wytwórnie pokazówki, które wprawdzie też opierały się na szeregu znanych nazwisk, ale pojawiających się w kreacjach epizodycznych). W Hollywood ery klasycznej już troje stanowiło tłok, a co dopiero siedmioro!

Nie lada wyczynem było więc okiełznanie – a także sprawiedliwe ulokowanie w napisach początkowych – Grety Garbo, Johna Barrymore’a, Joan Crawford, Wallace’a Beery’ego (zapis w jego kontrakcie zapewniał mu wszak gażę wyższą o dolara od najlepiej zarabiającego aktora w MGM), Lionela Barrymore’a, Lewisa Stone’a i Jeana Hersholta, ale udało się. Wspierany przez Thalberga Goulding sprostał wymaganiom, tworząc dzieło, które nie tylko zmieniło sposób opowiadania historii, ale też pozwoliło firmie przetrwać wyjątkowo newralgiczną fazę Wielkiego Kryzysu.

U progu szalonych lat dwudziestych, gdy społeczeństwu udziela się dekadencka atmosfera, a widmo nazizmu zagląda w oczy, w ekskluzywnym berlińskim hotelu zawiadywanym przez spodziewającego się dziecka portiera Senfa (Hersholt) krzyżują się losy pogrążonej w rozpaczy primabaleriny Gruzińskiej (Garbo), gasnącej oraz przerażonej zarówno starością, jak i utratą popularności tancerki; planującego ją okraść barona Felixa von Gaigerna (John Barrymore), czarującego człowieka bez grosza przy duszy, za to wciąż zachowującego pozory; przemysłowca Preysinga (Beery), uzależniającego swą przyszłość od powodzenia obmyślanej fuzji; panny Flaemmchen (Crawford), ambitnej stenotypistki wynajętej przez zestresowanego fabrykanta; Ottona Kringeleina (Lionel Barrymore), nieuleczalnie chorego księgowego, będącego gotów do roztrwonienia z trudem uciułanego majątku, a także doktora Otternschlaga (Stone), zdeformowanego weterana wojennego oraz stałego bywalca luksusowego i prawdopodobnie najdroższego w Niemczech przybytku.

Film Gouldinga przyjął się fenomenalnie. Przebojem był i wśród publiczności, osiągając niebotyczne wpływy ze sprzedaży biletów w fatalnym przecież sezonie, i wśród krytyki (polska prasa piała wręcz z zachwytu, zwracając uwagę na znakomitą reżyserię, wyborne zdjęcia i udźwiękowienie, koncertowe aktorstwo, wartkie tempo oraz napięcie dramatyczne). I choć berliński Grand jawi się u Gouldinga jako miejsce wytworne, to równocześnie funkcjonuje na zasadzie synekdochy. W wiszących na ścianach lustrach odbija się cierpiące fizyczne i psychiczne męki społeczeństwo doby ekonomicznej – nomen omen – depresji. Zakwaterowani tu goście stoją nad przepaścią. Bogaczom pokroju barona von Gaigerna (postać scalająca pozostałych bohaterów filmu) czy bawełnianego potentata Preysinga blisko do finansowej nędzy. Proletariuszom takim jak panna Flaemmchen czy buchalter Kringelein perspektywy oddalają się, zanim zdążyły się otworzyć. Primabalerina Gruzińska – jak sama przyznaje – „jeszcze nigdy nie była tak zmęczona”, w związku z czym „chce zostać sama” (jedna z najsłynniejszych kwestii brudnej dekady, która unieśmiertelniła wizerunek Garbo jako hollywoodzkiej pustelniczki), zaś zblazowany doktor Otternschlag tylko patrzy, jak „ludzie przyjeżdżają i wyjeżdżają, i nic się nie dzieje”. W tym istnym czyśćcu przynajmniej konsjerż Senf ma się z czego cieszyć – dostaje telefon, że żona urodziła syna, promyk nadziei w tym jakże zasępionym świecie.

Ludzie w hotelu (1932)

Grand Hotel

MGM ● Reżyseria: Edmund Goulding ● Scenariusz: William A. Drake ● Wykonawcy: Greta Garbo, John Barrymore, Joan Crawford, Wallace Beery, Lionel Barrymore, Lewis Stone i Jean Hersholt.

📅 11 września 1932 roku ● 112 minuty