Pilot śmierci

Amerykanie Jerry Young (Fredric March) i Mike Richards (Jack Oakie), dołączywszy do Królewskiego Korpusu Lotniczego, zostają wysłani do Francji, by tam – pod dowództwem brytyjskiego majora Dunhama (Guy Standing) – wziąć udział w Wielkiej Wojnie. Choć podejmowane przez nich misje mają charakter głównie rozpoznawczy, nie oznacza to bynajmniej, że nie ima się ich ogień nieprzyjaciela. Już w trakcie pierwszej walki pilotujący maszynę Jerry traci swego obserwatora, którego na tamten świat wyprawia wróg. Każde zadanie kończy się podobnie, to jest zgonem towarzysza. Kompani obchodzą się z Youngiem jak z bohaterem, „wzorem dla narybku” – wszak ilekroć wyrusza na zwiady, tylekroć realizuje postawione mu cele – ale jemu coraz bardziej doskwiera fakt, iż jego partnerzy giną.

Wtem do eskadry dołącza Anglik Henry Crocker (Cary Grant; do roli tej przymierzano pierwotnie Gary’ego Coopera), kumpel Jerry’ego, którego Jankes odsunął niegdyś od prowadzenia samolotów, twierdząc, że ten zupełnie nie pasuje do tego rodzaju roboty. I owszem, nowo przybyły oblatywacz niemal od razu daje się we znaki załodze, gdy podczas inicjacyjnego poruczenia z premedytacją zabija niemieckiego spadochroniarza, łamiąc nieformalną zasadę, w myśl której nie strzela się do ewakuującego się przeciwnika.

Pogrążający się w rozpaczy Young dostaje przepustkę i udaje się na dziesięć dni do Londynu, gdzie nikt – z wyjątkiem pewnej kobiety (Carole Lombard) – nie dostrzega jego smutku. Po powrocie do bazy Jerry dowiaduje się, że Mike, który latał w parze z Henrym, nie żyje. Young obwinia Crockera za tę niepotrzebną stratę. Im dłużej trwa bestialstwo, tym gorzej z Jerrym. W końcu mężczyzna nie wytrzymuje i popełnia samobójstwo. Henry, chcąc ratować honor swego kamrata, ładuje jego ciało na pokład dwupłatowca i przeszywa je serią z karabinu, fingując w ten sposób śmierć Jerry’ego z rąk agresora. On także ginie, gdy aeroplan rozbija się o ziemię.

„Skrzydlate fatum” (1933) Stuarta Walkera i Mitchella Leisena (wprawdzie tego drugiego studio Paramount Pictures włączyło do czołówki dopiero w 1939 roku, a więc w momencie, gdy utwór czekała ponowna dystrybucja w kinach, i wcale nie przypisało mu funkcji reżysera, a jedynie asystenta, ale z licznych źródeł, popartych skądinąd wywiadami z samym zainteresowanym, wynika, iż to właśnie on był odpowiedzialny za nakręcenie lwiej części materiału, lecz nie mógł figurować jako autor, ponieważ nie posiadał kontraktu z wytwórnią) to kolejny film, przy którym palce maczał John Monk Saunders, instruktor awiacji pracujący uprzednio przy „Patrolu bohaterów” (reż. Howard Hawks, 1930) i „Ostatnim locie” (reż. William Dieterle, 1931). Podobnie jak w przypadku tych dwóch dzieł, tak i tu – co uwypukla zresztą polski tytuł – nad całością unosi się aura pesymizmu i fatalizmu.

Obraz Walkera i Leisena jest naprawdę mroczny, i to nie tylko z uwagi na antywojenny przekaz, jakże typowy dla X muzy lat trzydziestych, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych (vide: oscarowe „Na Zachodzie bez zmian” Lewisa Milestone’a z 1930 roku), ale również przez wzgląd na postawę głównego bohatera, interpretowanego doskonale przez Marcha, aktora wyróżniającego się na tle ówczesnych gwiazdorów świecących na hollywoodzkim firmamencie. Jego Jerry to postać tragiczna, cierpiąca na zespół stresu pourazowego, którego nikt wtedy nie diagnozował, rozczarowana rzeczywistością zbudowaną na trupach poległych, niepotrafiąca udźwignąć ciężaru medali przypinanych do munduru, symbolizujących nie wiktorię, a śmierć (figura Kostuchy zdobi notabene pilotowany przezeń samolot). „Steruję statkiem, który frunie wprost na cmentarz” – stwierdza ponuro, a jego oczy zachodzą łzami. Dowódca, niczym we wspomnianym „Patrolu bohaterów”, zmazuje zapisane kredą na tablicy nazwiska ofiar, istnego mięsa armatniego, zaś Young zatapia się w depresji i alkoholu, obserwując, jak gwiżdżący radośnie ordynans pakuje dobytek denatów.

Jerry’emu Walker i Leisen przeciwstawiają Henry’ego. Panowie, dwie silne jednostki, nie walczą o względy kobiety (film mógłby się obejść bez pojawiającej się dosłownie na kilka minut Lombard), jak zwykle bywało w kinie brudnej dekady, nawet tym wojenno-lotniczym, czego dobrym przykładem są „Aniołowie piekła” (reż. Howard Hughes, 1930), lecz o słuszność wyznawanych przez siebie wartości. Crocker, w kontraście do szorstko traktowanego przyjaciela, który czuje wstręt do zabijania, wychodzi z założenia, że jego nadrzędnym dążeniem jest likwidowanie wroga, niezależnie od okoliczności, gdyż w innym wypadku to on zostanie posłany do piachu.

Miała rację Stefania Heymanowa, konstatując na łamach „Kina, Tygodnika Ilustrowanego”, iż to film z nowym typem protagonisty, „lotnika, którego triumfy nie tylko nie upajają, ale coraz bardziej odsłaniają mu ciemną stronę wojennego bohaterstwa”. Tym bardziej szkoda – przynajmniej ze współczesnej perspektywy – że całość kończy się gestem Henry’ego polegającym na rzekomym ratowaniu żołnierskiego honoru Jerry’ego. Czyż nie lepiej by było, gdyby pokazać, że konflikt zbrojny to nade wszystko narzędzie zniszczenia, i to na wielu frontach?

Skrzydlate fatum (1933)

The Eagle and the Hawk

PARAMOUNT PICTURES ● Reżyseria: Stuart Walker i Mitchell Leisen ● Scenariusz: Bogart Rogers i Seton I. Miller ● Wykonawcy: Fredric March, Cary Grant, Carole Lombard, Jack Oakie i Guy Standing.

📅 6 maja 1933 roku ● 72 minuty