Wsteczna postępowość
Loretta Young, wystąpiwszy u boku Edwarda G. Robinsona w przedziwnym i rasistowskim filmie „Zemsta Tonga” (reż. William A. Wellman, 1932) – opowieści o krwawych wojnach pomiędzy tajnymi chińskimi związkami działającymi, i to faktycznie, na terenie Stanów Zjednoczonych – skierowała się ku rolom dziewcząt pracujących, w które wcielała się uprzednio w „Platynowej blondynce” (reż. Frank Capra, 1931) czy w „Taxi!” (reż. Roy Del Ruth, 1932). Tak było na przykład w „Play-Girl” (reż. Ray Enright, 1932). Tak też było w „Weekendowym małżeństwie” (reż. Thornton Freeland, 1932). W pierwszym grana przez nią bohaterka, poślubiwszy mężczyznę, rezygnuje – zgodnie zresztą z ówczesnymi standardami – z etatu w domu towarowym, po czym, będąc w ciąży (!), obejmuje go powtórnie, gdy okazuje się, że jej mężulek jest uzależnionym od hazardu bumelantem, którego najpierw przepędza z mieszkania, a następnie przyjmuje z powrotem, wydając na świat córkę.
W drugim zaś – wydawać by się mogło, że dużo bardziej progresywnym – kreowana przez Young postać, wyszedłszy za ukochanego, nie dość, że nie rzuca roboty, to jeszcze pnie się w górę po zawodowych szczeblach, naruszając odwieczny porządek i narażając się otaczającym ją konserwatystom – nie tylko przeżywającemu upokorzenie oblubieńcowi, ale i biblijnemu niemal patriarsze, a więc rugającemu ją lekarzowi – przez co kończy jako zreformowana gospodyni owinięta w fartuch kuchenny. Trudno o utwory z wczesnych lat trzydziestych – na pozór szalenie postępowych, bo wszak nieskrępowanych regułami Kodeksu Produkcyjnego, rygorystycznie respektowanego dopiero od 1934 roku – które w jaskrawszy sposób przestrzegałyby kobiety przed wybijaniem się na niezależność. Oparte na powieści Faith Baldwin „Weekendowe małżeństwo” jest o tyle ciekawe, że przez dobrą godzinę (a warto dodać, że całość trwa zaledwie 65 minut!) nic – poza intuicyjnym przeczuciem – nie zapowiada finału tak wstecznego jak ten zaserwowany ostatecznie przez Freelanda, twórcę wchodzącego w brudną dekadę omawianym tu obrazem „Bądź sobą!” (1930), którego heroina, bystra i prężnie działająca bizneswoman, także rozstaje się z myślą o samorozwoju, by być z gościem raczej nierozgarniętym i niewylewającym za kołnierz.
Ken Hayes (Norman Foster) odpuszcza sobie związany z awansem wyjazd do Ameryki Południowej i chajta się z Lolą Davis (Young). Będąc głową rodziny, oczekuje od połowicy zarówno posłuszeństwa, jak i tego, że ta odejdzie z firmy, w której jest sekretarką. Jakież musi być jego zdziwienie, kiedy Lola – wzorem rezolutnej bratowej (przezabawna Aline MacMahon), która rodzenie dzieci porównuje do kary dożywocia – oznajmia, że nie ma zamiaru zwijać żagli, zwłaszcza że dopiero co dostała podwyżkę. Gdy na pewnym etapie oboje zarabiają tyle samo – po 40 dolarów tygodniowo – Ken traci stanowisko. Lola bierze sprawy w swoje ręce i przenosi się do St. Louis w stanie Missouri, by w nowej centrali pełnić wysoką funkcję kierowniczą. Sęk w tym, że jej partner zostaje w Nowym Jorku, gdzie wikła się w romans z Shirley (Vivienne Osborne). Hayesowie oddalają się od siebie. Lola, ułożywszy sobie życie u boku Petera (George Brent), dostaje informację o chorobie Kena. Wsiada więc w samolot i przybywa do Wielkiego Jabłka, by zaopiekować się mężem. Wprawdzie doktor (Grant Mitchell) karci ją za zaniedbywanie obowiązków żony, ale z kolei Shirley błogosławi reaktywowanemu małżeństwu Hayesów i usuwa się w cień.
Na wskroś seksistowska reprymenda, jakiej konował udziela Loli, wybrzmiewa u Freelanda tym mocniej, że pojawia się w tym jakże ohydnym zakończeniu wyraźna sugestia, jakoby Ken podupadł na zdrowiu właśnie przez zachowanie żony, której zamarzyły się gruszki na wierzbie, czyli po prostu autonomia. „Czyż nie sprowadziłaś na niego wystarczająco dużo nieszczęść?” – pyta retorycznie lekarz, gdy bohaterka chce się zobaczyć z pacjentem. „Mężczyzna wcale nie pragnie wolności. Potrzebuje kobiety, która się o niego zatroszczy. Wy, nowoczesne panienki, tego nie rozumiecie” – peroruje pogardliwie doktorzyna, by zaraz potem dodać patetycznie: „Może i takie niewieście poświęcenie dla rodziny nie przynosi poklasku i uznania, jakie daje kariera, ale to ono stanowi fundament narodu”.
Lola, usłyszawszy te słowa, diametralnie zmienia swoje podejście. Ta sama Lola, która zachęcała Connie (Sheila Terry), przyjaciółkę z pracy, do nierezygnowania z posady po zamążpójściu. Ta sama Lola, która – widząc, że kumpela nie ma tak naprawdę wyboru i musi podporządkować się woli brata swatającego ją z obleśnym facetem – odwracała wzrok w geście obrzydzenia. Ta sama Lola, która odrzuciła oświadczyny Petera, tłumacząc to tym, że „lubi swą suwerenność”. Lola, której emancypacyjne poczynania obserwuje odbiorca, nie ma w rezultacie żadnego znaczenia. Liczy się tylko Lola, która na pytanie Kena o to, co planuje, odpowiada, wkładając fartuch, następująco: „Zamierzam być żoną”. To nic, że teraz oboje są bezrobotni, i to w 1932 roku, najbardziej newralgicznym punkcie w dziejach Wielkiego Kryzysu. Ważne, że udaje się przywrócić status quo. Ona zaceruje mu skarpetki, on zaś będzie mógł zapomnieć o konieczności gotowania sobie obiadów. Skrzydła, które widz podziwiał, zostają podcięte raz na zawsze. Cóż za przesiąknięte mizoginią kino.
Weekendowe małżeństwo (1932)
Week-End Marriage
FIRST NATIONAL PICTURES ● Reżyseria: Thornton Freeland ● Scenariusz: Sheridan Gibney ● Wykonawcy: Loretta Young, Norman Foster, Aline MacMahon, George Brent, Grant Mitchell, Vivienne Osborne, Sheila Terry, J. Farrell MacDonald, Louise Carter i Roscoe Karns.
📅 18 czerwca 1932 roku ● 65 minut