Parada w świetle rampy
Realizując takie projekty jak „Ulica szaleństw” Lloyda Bacona oraz „Poszukiwaczki złota” Mervyna LeRoya – oba w 1933 roku – studio Warner Bros. zawiesiło poprzeczkę bardzo wysoko, i to nie tylko rywalizującym z nim towarzystwom, ale również sobie. Chcąc przebić to, co udało się osiągnąć w tych filmach odpowiedzialnemu za opracowanie choreografii Busby’emu Berkeleyowi – artyście urodzonemu w 1895 roku, dokładnie na miesiąc przed pierwszym publicznym uruchomieniem kinematografu przez braci Lumière, twórcy będącemu dla musicalu tym, kim dla procesu narratywizacji X muzy był David Wark Griffith, a przy okazji faktycznemu ojcu oszałamiających sukcesów obu dzieł – trzeba było, uwaga, samego Busby’ego Berkeleya, który pokonałby ustawioną przez siebie przeszkodę. Wyniuchawszy potencjalny zysk, władze wytwórni dały zielone światło dla nakręcenia wyraźnie podzielonych na dwie części „Nocnych motyli” (1933), spośród których wcześniejszą – tę realistyczną, ułożoną na wzór popularnych wtedy komedii o szybko gadających ludziach – wyreżyserował Bacon (nominalnie, przynajmniej według czołówki, to jego przedsięwzięcie). Pod drugą – tą eskapistyczną – podpisał się Berkeley.
Broadwayowski producent Chester Kent (James Cagney), uświadomiwszy sobie, że moda na „talkiesy” wcale nie przeminie tak szybko, jak uprzednio przewidywał, postanawia przerzucić się z inscenizowania teatralnych spektakli na tak zwane prologi, czyli kilkunastominutowe widowiska muzyczno-taneczne serwowane kinowej publiczności przed startem seansu (to one notabene pozwoliły przetrwać szeregowi przybytków Fabryki Snów na początkowym etapie Wielkiego Kryzysu). Gdy tylko do swojej idei przekonuje biznesowych partnerów, to jest Silasa Goulda (Guy Kibbee) oraz Ala Frazera (Arthur Hohl), prace ruszają pełną parą. Tak się natomiast składa, że konkurencja nie śpi i podkrada co ciekawsze pomysły Kenta. Jakby tego było mało, na jaw wychodzi, że wspólnicy oszukują go na forsę.
Sytuację w ryzach stara się utrzymać Nan Prescott (Joan Blondell), osobista asystentka Chestera, szaleńczo w nim zresztą zakochana, ale niedająca tego po sobie poznać. Mężczyzna, świeżo po rozwodzie, a przy tym nieświadomy uczucia, jakim pała doń kobieta, inicjuje randki z doskonale maskującą się naciągaczką Vivian Rich (Claire Dodd), co nie w smak jest Nan. Wtem do Kenta dociera wiadomość, że jeśli wymyśli trzy przedstawienia, które zachwycą George’a Apolinarisa (Paul Porcasi), właściciela ogólnokrajowej sieci ekranów, ten zagwarantuje mu kontrakt umożliwiający wystawianie prologów we wszystkich należących do niego kinach. Chester wraz z ekipą – na którą składają się między innymi hipochondryczny reżyser Francis (Frank McHugh), pieśniarz Scott Blair (Dick Powell) oraz tancerka i sekretarka w jednym, czyli Bea Thorn (Ruby Keeler) – zamyka się w studiu i inauguruje próby. Gdy układy są gotowe, panie i panowie – w tym także Kent, który zastępuje pijanego gwiazdora – wychodzą na estradę i wprawiają w zachwyt Apolinarisa. Chester dostaje to, co chciał, a rozstawszy się z Vivian, oświadcza się Nan.
„Nocne motyle”, odznaczające się – jak donosił dziennik „Dobry Wieczór! Kurier Czerwony”, całkiem skądinąd słusznie – „niewidzianym dotąd bogactwem wystawy”, to trzeci film Warnerów, którego akcja toczy się za kulisami teatru rewiowego. Na pozór, mogłoby się wydawać, nic nowego, zwłaszcza że pieczę nad każdym z nich sprawował Berkeley. Nic bardziej mylnego. Nie dość bowiem, że angaż doń wydeptał sobie James Cagney, wprawdzie wówczas kojarzony głównie z rolami gangsterów lub krętaczy i cwaniaków, ale karierę w przemyśle rozrywkowym zaczynający jako tancerz (często noszący na siebie żeńskie ciuszki) – już w „Kobietach innych mężczyzn” (reż. William A. Wellman, 1931) zwrócił uwagę na swoje umiejętności, lecz dopiero tu pokazał, co potrafi, przywdziewając marynarski mundur i wkładając buty do stepowania w finałowym numerze „Shanghai Lil”, w którym partneruje mu przebrana za Chinkę Keeler – to w dodatku Berkeley wzniósł się na wyżyny geniuszu, przygotowując zapierające w dech piersiach kompozycje choreograficzne.
To, co dzieje się przez godzinę projekcji, wydaje się tylko pretekstem do tego, by zakrólować mogło show. Znika Bacon, objawia się Berekeley. Poza wspomnianym już kawałkiem zamykającym film – a zawierającym takie elementy jak flaga USA, twarz prezydenta Franklina Delano Roosevelta oraz logo Krajowej Administracji Odbudowy (NRA)! – w „Nocnych motylach” pojawiają się jeszcze dwa utwory. Pierwszy – niezwykle melodyjny i pieprzny, iście przedkodeksowy, skomponowany przez Harry’ego Warrena i ze słowami Ala Dubina – to „Honeymoon Hotel” („Hotel Młodych Par”), w którym Bea i Scott meldują się w zajeździe dla spragnionych seksu kochanków. Drugi zaś to słynna dziś akwakada, czyli „By a Waterfall” („Pod wodospadem”) duetu Sammy Fain (muzyka) i Irving Kahal (słowa), w którym tancerki – istne ślicznotki w kąpieli – tworzą, używając wyłącznie swych idealnie zsynchronizowanych ciał, tak zwane ludzkie wodospady. Oba są imponujące, ale ten środkowy to triumf kina jako spektaklu ruchomych obrazów. Jeśli coś zestarzało się tu szczególnie, to są to seksizm i napastliwość, jakimi charakteryzuje się Scott. Przeboje natomiast – w okresie międzywojnia przetłumaczone przez Jerzego Jurandota – pozostają wiecznie żywe.

Nocne motyle (1933)
Footlight Parade
WARNER BROS. ● Reżyseria: Lloyd Bacon ● Scenariusz: Manuel Seff i James Seymour ● Wykonawcy: James Cagney, Joan Blondell, Ruby Keeler, Dick Powell, Frank McHugh, Guy Kibbee, Ruth Donnelly, Hugh Herbert, Claire Dodd, Gordon Westcott, Arthur Hohl, Renee Whitney, Barbara Rogers, Paul Porcasi, Philip Faversham i Herman Bing.
📅 21 października 1933 roku ● 102 minuty