Agent gwiazdy
W 1928 roku trzydziestoletni wówczas Lee Tracy, jeszcze do niedawna pracownik kolei, znalazł się w obsadzie wystawianej na Broadwayu i reżyserowanej przez George’a S. Kaufmana „Strony tytułowej” na podstawie głośnej sztuki Bena Hechta i Charlesa MacArthura. Wcielił się w Hildy’ego Johnsona, niewylewającego za kołnierz i nawijającego z prędkością karabinu maszynowego dziennikarza. Pasował jak ulał, a rola przyniosła mu poklask i rozpoznawalność. Jakież więc musiało być jego zaskoczenie, gdy to nie jego, a Pata O’Briena zaangażowano do wydanej w 1931 roku filmowej iteracji spektaklu, za kamerą której stanął Lewis Milestone. Niemniej jednak Tracy nie zraził się do Hollywood, zwłaszcza że zdążył zdobyć jako takie doświadczenie kinowe (wystąpił, ot, choćby, w „Liliomie” Franka Borzage’a z 1930 roku).
Cierpliwość się opłaciła. Od sezonu AD 1932 zyskiwał na popularności, regularnie grając szybko gadających, posługujących się slangiem, ale też – stwierdzając bez ogródek – szalenie irytujących pismaków, agentów prasowych czy sprzedawców, czego dobrym przykładem są takie obrazy jak „Dziwna miłość Molly Louvain” i „Doktor X”, oba autorstwa Michaela Curtiza. Zawarłszy kontrakt ze studiem MGM, które Wielki Kryzys dotknął w najmniejszym stopniu, Tracy pojawił się w „Kolacji o ósmej” (reż. George Cukor, 1933), wprawdzie w niedużej kreacji, ale już samo pokazanie się u boku Johna Barrymore’a było wtedy nobilitujące. Nic w tym zatem niezwykłego, że ostrzył sobie zęby na wieść o tym, że wytwórnia ma dla niego kolejny prestiżowy projekt, w którym jego nazwisko miało znaleźć się na planszy poprzedzającej tytuł.
Pech chciał, że nad nim przedsiębiorstwo umieściło bodaj najbardziej pożądaną osobowość Ameryki, a mianowicie Jean Harlow, o której nawet Jerzy Topelitz, zwykle oszczędny w pochwałach, wypowiadał się wyłącznie pochlebnie. Dość powiedzieć, że recenzując „W twoich ramionach” (reż. Sam Wood, 1933), czyli nieco tylko wcześniejszy film z udziałem Harlow, polski krytyk określił ją mianem „najwybitniejszej przedstawicielki nowej generacji aktorskiej Stanów Zjednoczonych”. Cóż… Dowiedziawszy się, że ma towarzyszyć tej, a nie innej sławie ekranu, Tracy postanowił zrejterować, ale przekonano go, by nie opuszczał przedsięwzięcia. Zgodził się. Rozbudowano jego postać, ale na niewiele się to zdało. „Wybuchowa blondynka” (1933) Victora Fleminga to popis Harlow. Tadeusz Kończyć z „Kuriera Warszawskiego” donosił, że „gra jasnowłosej star jest doskonała, sumienna, żywa, natomiast jej partnerzy nie wykraczają ponad szarą przeciętność”. Tyle w tej kwestii. O Tracym nikt bezpośrednio nie wspomniał.
Lola Burns (Harlow), hollywoodzka supergwiazda z charakterkiem, ma po dziurki w nosie tego, że Space Hanlon (Tracy) – zatrudniony przez studio referent do spraw reklamy, gość wychodzący z prostego założenia, iż nieważne, co mówią, ważne, żeby mówili – karmi reporterów takimi kąskami, które pozwalają mediom obsmarowywać ją z góry na dół. Artystka, zmęczona niedźwiedzimi przysługami, a także rodziną, która bez przerwy na niej żeruje, decyduje się porzucić branżę, schodząc ze ścieżki grzechu i wstępując na drogę cnoty, najlepiej jako żona i matka. Taki wybór nie w smak jest Hanlonowi, w rzeczywistości zakochanemu w niej po uszy facetowi, który robi, co może, by przeszkodzić jej w realizacji planów. Gdy Lola stara się adoptować dziecko, Space sabotuje tę próbę. Kiedy Burnsówna, poznawszy niejakiego Gifforda Middletona (Franchot Tone) – mężczyznę z wyższych sfer i bodaj jedynego człowieka na Ziemi, który nie ma pojęcia, czym para się kobieta – zadurza się w nim, wnet na jaw wychodzi, że arystokrata jest opłaconym przez Hanlona statystą. Nici ze ślubu. Zraniona Lola wraca na plan zdjęciowy, gdzie czeka na nią zarówno Space, jak i… potencjalna miłość.
Oparta na nigdy nieprzeniesionej na scenę trzyaktówce pióra Caroline Francke i Macka Crane’a „Wybuchowa blondynka” – film czerpiący zarówno z tragedii w stylu „Kariery kelnerki” (reż. George Cukor, 1932), jak i komedii pokroju „Kinomaniaka” (reż. Clyde Bruckman, Harold Lloyd, 1932) – to względnie wesoła satyra na Fabrykę Snów, którą, jak się okazuje, rządzą nie szefowie wytwórni czy podlegli im bożyszcze tłumów, a specjaliści od reklamy. W zaprezentowanej przez Fleminga wizji to PR-owcy rozdają karty, podporządkowując wszystkich i wszystko – łącznie z rzeczywistością – do swoich fantazji.
Jest to całkiem interesujące, ale niestety nieśmieszne. Zaczyna się obiecująco, od doskonałego prologu, a więc sekwencji montażowej, która w syntetyczny sposób pokazuje, na czym polega rozgłos, ale potem jest już tylko gorzej. O ile Harlow, jako się rzekło, niezła jest w tej roli – inspirowanej skądinąd barwnymi losami Clary Bow, mającej to coś dziewczyny, która była niegdyś w związku z Flemingiem, a ponadto zmagała się z pasożytującymi na niej ojcu i sekretarce – o tyle reszta obsady może odbiorcę wymęczyć. Słusznie konstatowała Stefania Heymanowa w „Kinie, Tygodniku Ilustrowanym”, narzekając, że „Wybuchowa blondynka” jest „nie tyle filmem całkowicie mówionym, ile wrzeszczanym od początku do końca”. Cytowany już krytyk „Kuriera Warszawskiego” nie był aż tak prostolinijny, ale zauważał, że „akcja jest hałaśliwa i przytłoczona nadmiarem dialogów, krzykliwych i nużących”. Jak w większości utworów z Tracym.

Wybuchowa blondynka (1933)
Bombshell
MGM ● Reżyseria: Victor Fleming ● Scenariusz: John Lee Mahin i Jules Furthman ● Wykonawcy: Jean Harlow, Lee Tracy, Frank Morgan, Franchot Tone, Pat O’Brien, Una Merkel i Ted Healy.
📅 13 października 1933 roku ● 96 minut