Manhattański bywalec Jack Thomas (John Gilbert) żyje w przekonaniu, że jest sierotą. Od opiekuna dowiaduje się tymczasem, że wciąż ma rodzinę – umierającego ojca, Francesco Tomasulo (Frank Reicher), oraz brata Franka (Louis Wolheim), przemytników alkoholu z nieodległego Jersey City. Na łożu śmierci papa wyznaje synowi prawdę – nieżyjąca matka nie chciała, by dorastał wśród przestępców. Giacomo, bo tak mu naprawdę na imię, dostaje od taty szmaragdowy naszyjnik, który następnie ofiaruje Marjorie (Leila Hyams), swej narzeczonej. Okazuje się, że biżuteria jest kradziona, za co on – nie chcąc obciążać i tak już wątłego nestora rodu – trafia za kratki. Wychodzi z więzienia: nie dość, że nie ma już dla niego miejsca na salonach, to jeszcze ślub odwołany. Mężczyzna postanawia dołączyć do półświatka. W trakcie jednej z ustawek, ratując brata, zabija Dantego (Ralph Ince), szwagra niejakiego Floria (John Miljan), szefa konkurencyjnego gangu, który natychmiast planuje zemstę. Jakby tego było mało – pogodziwszy się z tym, że nie ma przyszłości dla niego i Marjorie – upija się i żeni z Ruth (Anita Page), byłą dziewczyną faceta, którego zastrzelił! Florio dopina swego – śmiertelna kula dosięga Giacomo.
Film „Los dżentelmena” (reż. Mervyn LeRoy, 1931) mógł być hitem, zwłaszcza że powstał w okresie, gdy kino gangsterskie osiągnęło narracyjną dojrzałość, a Amerykanie walili na seanse drzwiami i oknami. Anegdota nie jest być może zbyt pomysłowa, ale nie odbiega też od wielu innych obrazów przynależących do tego konkretnego gatunku. Oto bowiem niewinny człowiek zostaje wciągnięty w działalność kryminalną po tym, jak umiera jego ojciec, mafioso, z którego istnienia nie zdawał sobie nawet sprawy. Sęk w tym, że jego życie wcale nie zmienia się na lepsze. Bohater najszczęśliwszy jest tu, wciąż jeszcze będąc Jackiem, a więc w otwierającej całość sekwencji, w której czuć wyraźnie, iż w Marjorie zakochany jest po uszy. Kiedy zaś na jaw wychodzi, że ma włoskie korzenie i zamoczonych w szmuglerce krewnych, grunt usuwa mu się spod stóp, a to z kolei prowadzi go do tragicznego końca. Niczym wcześniej jego tatko, teraz to on – na chwilę przed wyzionięciem ostatniego oddechu – wygłasza pożegnalną mowę, w której prosi brata o zaopiekowanie się jego żoną, której nawet nie zdążył obdarzyć miłością. Z tego przemówienia bije oczywiście tani dydaktyzm, charakterystyczny dla przedstawicieli konwencji u zarania brudnej dekady, i to pomimo wybiórczego działania Kodeksu Produkcyjnego – bandytyzm nie popłaca! – ale nie to raczej przesądziło o tym, że film pokryła gruba warstwa kurzu. Zdaje się, że ówczesna publiczność najzwyczajniej nie chciała oglądać historii o rekieterze pogrążonym w zadumie i nieszczęściu z powodu zerwanych zaręczyn oraz stojącym przed dość powierzchownymi dylematami.
Po co zatem omawiać „Los dżentelmena”, skoro to utwór nieszczególnie interesujący? Powody są co najmniej cztery. Pierwszy: studio MGM, obserwując poczynania rywali, posadziło na krześle reżyserskim pracownika Warnerów, a mianowicie trzydziestoletniego Mervyna LeRoya, jedno z najgorętszych nazwisk w branży, wówczas świeżo po „Małym Cezarze” (1931) – to on wniósł do tego projektu konieczną energię i żywiołowość. Drugi: film jest ekranizacją opowiadania autorstwa Ursuli Parrott, szalenie poczytnej pisarki, której powieść „Była żona” stanowiła wcześniej kanwę znakomitej „Rozwódki” (reż. Robert Z. Leonard, 1930). Trzeci: premiera obrazu odbyła się siedemnaście dni przed śmiercią Louisa Wolheima, który wciela się tu w brata głównego bohatera. Zanim ten aktor charakterystyczny, znany między innymi z „Na Zachodzie bez zmian” (1930) Lewisa Milestone’a, zmarł na raka, stworzył postać Franka, bawiąc się różnicami – zwłaszcza związanymi z wyglądem fizycznym – jakie istnieją pomiędzy nim a odtwórcą głównej roli.
I wreszcie czwarty powód: John Gilbert właśnie. Gwiazdor takich filmów jak „Wielka parada” (reż. King Vidor, 1925) czy „Symfonia zmysłów” (reż. Clarence Brown, 1927), nie mógł się odnaleźć w kinie mówionym. Na gwałt potrzebował hitu. Długo zwlekające z transformacją techniczną MGM starało się nadrobić stracony czas, licząc na to, że LeRoy, Parrott oraz Wolheim pozwolą Gilbertowi na nowo rozbłysnąć. Wcześniejsze próby dźwiękowe dawnego idola – choćby „Jego noc chwały” (reż. Lionel Barrymore, 1929) czy „Odkupienie” (reż. Fred Niblo, 1930) – były niewypałami. Widownia śmiała się z jego głosu (niesłusznie). „Los dżentelmena” mógł zatem odwrócić tę trajektorię. Bezowocnie. Choć był to krok we właściwym kierunku, a Gilbert odznaczał się na ekranie dużą charyzmą, nie udało się zapobiec upadkowi kariery oraz przedwczesnej śmierci. Zmarł na wywołany alkoholizmem atak serca w 1936 roku, mając trzydzieści osiem lat, wcześniej zagrawszy raz jeszcze – w „Królowej Krystynie” (reż. Rouben Mamoulian, 1933) – u boku Grety Garbo.
Przesłaniem tej powiastki – od milionera do gangstera i do zera – interesująco skądinąd sfilmowanej (głównie dzięki ujęciom wydobywającym głębię ostrości z poszczególnych kompozycji kadrów oraz ciekawym najazdom kamery i osobliwym zmianom perspektywy), jest to, iż istnieje coś takiego jak skłonność do bandziorstwa płynąca w żyłach, wyssana niejako z mlekiem matki. Dość przygnębiająca wizja.
Los dżentelmena (1931)
Gentleman’s Fate
MGM ● Reżyseria: Mervyn LeRoy ● Scenariusz: Leonard Praskins ● Wykonawcy: John Gilbert, Louis Wolheim, Leila Hyams, Anita Page, Marie Prevost, John Miljan, Ralph Ince i Frank Reicher.
📅 7 marca 1931 roku ● 90 minut