Wilk i owce
Kurt Anderson (Warren William) twardą ręką zarządza jednym z nowojorskich domów towarowych. I choć podwładni go nienawidzą, a dyrekcja ma po dziurki w nosie jego wybryków, mężczyzna trwa na stanowisku, ponieważ sklep – pomimo Wielkiego Kryzysu – zbija kokosy. Spędziwszy noc z szukającą roboty Madeleine Walters (Loretta Young), zatrudnia ją w charakterze modelki. Kobieta wdaje się w romans z Martinem Westem (Wallace Ford), ulubieńcem Kurta, którego ten przestrzega przed mariażami, gdyż – jak powiada – handel to nie praca dla żonatych facetów, zaś tylko samotny człowiek może zajść daleko. Madeleine i Martin biorą potajemny ślub, ale ich wzajemne pożycie nie układa się najlepiej, gdyż świeżo upieczony pan młody jest na każde zawołanie pryncypała.
Gdy przyjęcie integracyjne kończy się dla pijanych Westów kłótnią, Kurt wykorzystuje seksualnie nieprzytomną Madeleine, która nazajutrz – gnębiona wyrzutami sumienia – próbuje odejść od niczego nieświadomego męża, ale ten, również rozbity emocjonalnie, przeprasza ukochaną. Para godzi się, co nie w smak jest Kurtowi, który poznaje ich sekret. Wściekły Anderson sięga po swą tajną broń, czyli Polly Dale (Alice White; na chwilę przed skandalem obyczajowo-kryminalnym, który pogrzebał jej aktorską karierę), zmuszając ją do rozbicia relacji Westów. Polly, oparłszy się szantażowi, odmawia. Nie mając nic do stracenia, Kurt podstępem wyjawia Martinowi prawdę na temat tego, co zaszło między nim a Madeleine. Kobieta zażywa truciznę, ale udaje się ją w porę odratować. Małżonkowie odchodzą z domu towarowego, a Anderson… zachowuje posadę.
We wczesnych latach trzydziestych Hollywood nie stroniło od pokazywania zwyrodnialców, ale nawet w erze przedkodeksowej za popełnione łajdactwa spotykała ich kara. Śmierć dopadła między innymi szofera Nicka (Clark Gable) z „Nocnej pielęgniarki” (reż. William A. Wellman, 1931), reżysera Arthura von Fursta (Erich von Stroheim) z „Eskadry straceńców” (reż. George Archainbaud, 1932) czy wreszcie bodaj najgorszego z drani, a mianowicie poruszającego się na wózku inwalidzkim Flinta (Walter Huston) z nieomawianego tu „Konga” (reż. William J. Cowen, 1932). I choć każdy z nich miałby szansę, by znaleźć się na liście największych złoczyńców brudnej dekady, to żaden nie byłby w stanie pokonać Kurta z „Wejścia dla pracowników” (reż. Roy Del Ruth, 1933), filmu opartego wprawdzie na sztuce Davida Boehma, ale tak szokującego, jakby powstał na kanwie serii artykułów z podrzędnych brukowców (zrealizowała go wytwórnia First National Pictures, a więc przybudówka studia Warnerów).
Antagonista – grany przez figurującego w czołówce nad Lorettą Young Warrena Williama, który zastąpił w tej roli nieprzekonanego do projektu Edwarda G. Robinsona – to bestia w ludzkiej skórze. Pal licho fakt, iż materializuje się w nim duch krwiożerczego kapitalizmu. Anderson ma na sumieniu grzechy cięższe aniżeli niepohamowana chciwość, którą manifestuje, podejmując decyzje tym brutalniejsze, im większe zyski osiąga zawiadywana przez niego firma. Kierując się zasadą, że albo taranować, albo zostać staranowanym, Kurt, w którym nie ma miejsca na współczucie, idzie przed siebie makiawelicznym krokiem (sporo mówi o nim to, że w jego gabinecie stoi popiersie Napoleona). Anderson bez skrupułów rujnuje zarówno zdrowie, jak i życie pracowników. Zwolniwszy jednego z nich, niejakiego Arnolda Higginsa (Charles Sellon) – nie przejmując się przy tym ani jego długim stażem, ani kluczową pozycją w strukturze przedsiębiorstwa – popycha go na skraj przepaści. Dosłownie. Higgins dokonuje samobójstwa, rzucając się z ostatniego piętra domu towarowego. Tragedia nie robi na Kurcie wrażenia – wszak, jak tłumaczy, „gdy termin przydatności mężczyzny upływa, to nie pozostaje mu nic innego, jak tylko skoczyć z okna”.
Jak po kaczce spływa po nim także to, że jest w istocie drapieżnikiem seksualnym, który molestuje i gwałci swoje podopieczne, traktowane przezeń jak jego własność. Ofiarą tej bezwzględności pada Madeleine – ale i, jak należy się domyślać, Polly – do której Kurt dobiera się co najmniej dwukrotnie, każdorazowo przekraczając granice i nadużywając zaufania, jakim zdążyła obdarzyć go naiwna i zdesperowana dziewczyna. Późniejsza pani West za to, co się stało, obwinia oczywiście siebie, a samemu Andersonowi włos z głowy nie spada (choć Martin strzela doń z pistoletu, to posłana w kierunku Kurta kula ledwo ociera się o jego ramię!). Postępowanie antagonisty nie wiąże się z żadnymi konsekwencjami, w związku z czym finał „Wejścia dla robotników” należy do najmniej satysfakcjonujących w całej historii kina przedkodeksowego. Nie dość, że zamach na jego życie kończy się fiaskiem (ale – co ważne – sprawia, że Martin jawi się w oczach widza jako przyzwoity gość, któremu w odpowiednim momencie udaje się zejść ze ścieżki występku), to jeszcze kontynuuje powierzoną mu przez zarząd misję, nic a nic się nie zmieniając i wciąż uprawiając politykę zamordyzmu. Czyżby zatem Kurt był przejawiającą cechy dyktatora odpowiedzią na potrzeby steranych ekonomiczną depresją Amerykanów?
Żeby było ciekawiej – choć to uwaga na marginesie – Del Ruth zabarwia całość wątkami homoerotycznymi, kreśląc Andersona jako postać, która, owszem, dąży do rozpadu małżeństwa Westów, ale pożądając nie Madeleine, a Martina.
Wejście dla pracowników (1933)
Employees’ Entrance
FIRST NATIONAL PICTURES ● Reżyseria: Roy Del Ruth ● Scenariusz: Robert Presnell Sr. ● Wykonawcy: Warren William, Loretta Young, Wallace Ford, Alice White, Hale Hamilton, Albert Gran, Marjorie Gateson, Ruth Donnelly, Frank Reicher i Charles Sellon.
📅 11 lutego 1933 roku ● 74 minuty