Płonące wulkany

Urodzony w 1904 roku Brytyjczyk Cary Grant był nastolatkiem, gdy opuścił dom i szkołę, by dołączyć do akrobatycznej trupy, z którą zawędrował aż do Stanów Zjednoczonych (vide: losy Charliego Chaplina). Dotarłszy do Nowego Jorku, pracował jako nawoływacz oraz szczudlarz, a następnie zahaczył się w wodewilu. W 1927 roku trafił na deski profesjonalnych teatrów, także broadwayowskich, gdzie grywał – z, ot, choćby, Jeanette MacDonald czy Fay Wray – w muzycznych spektaklach, dzięki którym zwrócił na siebie uwagę producentów z Paramountu. W 1932 roku podpisał z wytwórnią kontrakt mający obowiązywać przez pół dekady i na dobre wszedł do świata X muzy, w przyszłości stając się jednym z jej synonimów.

Karierę ekranową rozpoczął od szeregu ról drugoplanowych w takich filmach jak „To jest ta noc” (reż. Frank Tuttle, 1932) – to skądinąd jego pełnospektaklowy debiut – „Szatan zazdrości” (reż. Marion Gering, 1932) czy wreszcie „Blaski i cienie miłości” (reż. Dorothy Arzner, 1932) oraz „Blond Venus” (reż. Josef von Sternberg, 1932), w których wcielił się w kochanków bohaterek interpretowanych przez – odpowiednio – Sylvię Sidney i Marlene Dietrich. Występy te były jak najbardziej poprawne, chwalone przez krytykę (pal licho, że porównywano go zwykle do Gary’ego Coopera), choć niczym szczególnym się niewyróżniające (poza faktem, że za każdym razem grał playboya), zwłaszcza że przełom miał dopiero nadejść. Mimo iż najczęściej wskazuje się, że przewrót nastąpił w 1933 roku za sprawą dwóch tytułów, w których pojawił się u boku Mae West – mowa o „Lady Lou” Lowella Shermana i „Nie jestem aniołem” Wesleya Rugglesa – to jednak nie sposób nie zauważyć, iż kamieniem milowym była w istocie wcześniejsza „Upalna sobota” (1932) Williama A. Seitera.

Marysville, niewielkie miasteczko, w którym wszyscy się znają (do tego stopnia, że to, co zdarzyło się w weekend, jest szeroko komentowane przez resztę tygodnia). Pracująca w banku Ruth Brock (Nancy Carroll; w branży – w przeciwieństwie do Granta – od ładnych paru lat) jest popularną dziewczyną, w której durzy się wielu facetów. W tym gronie jest Conny (Edward Woods), który pewnej lipcowej soboty zabiera Ruth na randkę. Para ląduje na suto zakrapianej imprezie w posiadłości Romera Sheffielda (Grant), również zakochanego w kobiecie milionera. Ruth i Romer spędzają razem miłe chwile, po czym ona – umówiona wszak z Connym – jedzie z kolegą na zabawę nad jeziorem. W trakcie wieczornej wycieczki łódką mężczyzna molestuje Ruth („Nie udawaj świętoszki” – pada), która – jako że nie jest to „Tragedia amerykańska” (1931) von Sternberga – ucieka przed nim i chroni się u Romera.

Do domu panienka wraca nad ranem, przez co w mieścinie aż huczy od domysłów. Ruth zostaje zwolniona z pracy, sąsiedzi wytykają ją palcami. W jej obronie staje tylko ojciec (William Collier Sr.); na matkę (Jane Darwell), zainteresowaną nie tyle tym, co jej córka czuje, a tym, ile zarabia, nie ma co liczyć. Chcąc zażegnać kryzys, Brockówna postanawia wyjść za odwiedzającego prowincję Billa Faddena (Randolph Scott), przyjaciela z dzieciństwa. Gdy chłopak dowiaduje się o jej relacji z Sheffieldem, odchodzi (inna kwestia, że wiele wskazuje na to, iż Bill jest gejem, z którego – jak sam powiada – „straszna niezdara w obecności płci przeciwnej”). I już ma ją przeprosić nazajutrz, kiedy okazuje się, że Ruth wybiera Romera, którego planuje poślubić, uprzednio – tym razem naprawdę – spędziwszy z nim noc. Przyszli państwo młodzi przeprowadzają się do Nowego Jorku.

„Upalna sobota” to oparta na powieści Harveya Fergussona z 1926 roku krytyka małomiasteczkowości. Plotka – niczym w „Szaleństwie amerykańskim” (1932) Franka Capry – okazuje się tu narzędziem zniszczenia, które wywraca do góry nogami egzystencję Bogu ducha winnej protagonistki, owszem, skorej do harców i swawoli flapperki, ale zarazem osoby cnotliwej i kierującej się kodeksem moralnym. Ameryka w tej wizji to kraj, na który składają się albo konserwatywni dewoci, albo – jak w przypadki matki głównej bohaterki – ludzie skupieni wyłącznie na pieniądzach, albo, co chyba najciekawsze, obywatele wyrażający i jedną, i drugą postawę. Tymi ostatnimi są kobiety, które obgadują Romera już na początku filmu, rozprawiając zarówno o jego stanie majątkowym, jak i cywilnym. Nie dość, że Sheffield jest za bogaty, to jeszcze niezłe z niego ziółko (wprawdzie ma partnerkę, ale żyje z nią na kocią łapę). Innymi słowy – przekonują bigotki – najlepiej by było, gdybym opuścił Marysville.

Tak się zresztą dzieje w nadspodziewanie progresywnym – nawet jak na epokę przedkodeksową – finale, w którym Ruth bierze los w swoje ręce i decyduje się podążyć ścieżką wymyśloną przez siebie, nijak niewpasowującą się w standardy jej rodzinnej pipidówki. Dziewczyna, decydując się na poślubienie Romera i wyjazd z nim do Wielkiego Jabłka, przełamuje schematy, uniezależnia się i zaczyna funkcjonować po swojemu. Czy Sheffieldowie będą szczęśliwi? Trudno stwierdzić, tym bardziej że on przez większość seansu jawi się jako przeciwnik instytucji małżeństwa. Tak czy siak, „Upalna sobota” to zwrot w karierze Granta będącego klasą samą dla siebie.

Upalna sobota (1932)

Hot Saturday

PARAMOUNT PICTURES ● Reżyseria: William A. Seiter ● Scenariusz: Seton I. Miller ● Wykonawcy: Cary Grant, Nancy Carroll, Randolph Scott, Edward Woods, Lilian Bond, William Collier Sr. i Jane Darwell.

📅 28 października 1932 roku ● 72 minuty