Dobry bankier
Sterujący wielkomiejskim bankiem Tom Dickson (Walter Huston) na pierwszym miejscu zawsze stawia swoich pracowników i klientów. Jego skłonność do udzielania pożyczek zwykłym obywatelom, tym bardziej w tak niepewnych czasach – trwa wszak Wielki Kryzys – nie podoba się centrali, która szuka pretekstu, by usunąć mężczyznę ze stanowiska. Może zań posłużyć skok, w wyniku którego ze skarbca ulatuje 100 tysięcy dolarów. Policja podejrzewa Matta (Pat O’Brien), jednego z najlojalniejszych ludzi Toma i narzeczonego Helen (Constance Cummings), sekretarki Dicksona. Matt posiada alibi, ale woli milczeć. Gdyby zaczął śpiewać, musiałby napomknąć o domniemanym romansie Phyllis (Kay Johnson), żony szefa, z Cyrilem (Gavin Gordon), głównym kasjerem w placówce. Co to to nie – nie wyobraża sobie, by sprawić przykrość swemu dobrodziejowi. Napad natomiast przynosi dramatyczniejsze skutki, niż pierwotnie zakładano. Plotka, jakoby z sejfu zniknęło kilka milionów zielonych, powoduje, że drobni ciułacze szturmują bank w obawie przed jego niewypłacalnością. Ku rozczarowaniu Toma, który z sercem na dłoni podchodził do każdego z nich, na potęgę zamykają rachunki, przyczyniając się do zachwiania systemu. Matt i Helen, chcąc pomóc pryncypałowi, obdzwaniają kontrahentów i przekonują ich, by – pomimo paniki – deponowali gotówkę na kontach.
W 1932 roku sektor finansowy w Stanach Zjednoczonych stał nad przepaścią. Wprawdzie źle było już wcześniej, i to od Czarnego Czwartku, ale jeszcze nigdy aż tak fatalnie. Dość powiedzieć, że do tego momentu upadło ponad 20 procent banków w USA (wszystkie za prezydentury Herberta Hoovera). Na skraju katastrofy znajdowały się też hollywoodzkie wytwórnie, zwłaszcza te, które wydały krocie na transformację techniczną. Względnie wiodło się studiom nieposiadającym własnej sieci kin, a więc między innymi rządzonej przez Harry’ego Cohna Columbii, która może i była niezależna od Wall Street, ale za to ściśle związana z pochodzącymi z Włoch braćmi Giannini.
Amadeo był założycielem Bank of America. Zasłynął jako osoba, która wstawiała się za prostymi obywatelami – pierwotnie byli to imigranci z Italii – udzielając im pożyczek w oparciu o ich charakter. „Mały człowiek to klient najlepszy z możliwych, ponieważ jest z tobą. Zaczyna z tobą i trwa przy tobie aż do końca, w przeciwieństwie do grubej ryby, która odpływa, gdy tylko weźmie od ciebie to, na czym jej zależało” – powiedział w 1930 roku. Doc z kolei był lekarzem, który zmienił branżę, by parać się inwestowaniem, głównie w przemysł filmowy. To on w 1919 roku ulokował kapitał w raczkującym wówczas przedsiębiorstwie Cohna, a trzynaście lat później został członkiem jego zarządu. Nic dziwnego, że to właśnie na Gianninich wzorował postać Toma Dicksona scenarzysta Robert Riskin, pisząc wyreżyserowane ostatecznie przez Franka Caprę „Szaleństwo amerykańskie” (1932), swego rodzaju hołd dla mecenasów Columbii, na łaskę których zdana była firma. Niezwykłe, a przy okazji ryzykowne było w tej sytuacji to, że Riskin dokonał tego w chwili, gdy figura bankiera nie budziła wśród Jankesów pozytywnych skojarzeń.
Sęk w tym, że Dickson to finansista stojący w kontrze do pociągających za sznurki maklerów z Wall Street. Tom, na przekór parkietowym gogusiom, wierzy w człowieka oraz w jego uczciwość i przyzwoitość, czego dobrym przykładem jest powierzenie odpowiedzialnej funkcji Mattowi, facetowi z zababraną kartoteką („Wiara” to zresztą roboczy tytuł dzieła). Dickson jest mężczyzną upatrującym w maluczkich nadziei na wyciągnięcie kraju z bagna. Dość z trzymaniem zaskórniaków w skarbcach, skarpetach i puszkach zakopanych na polach – brzmi jego dewiza. Pora puścić forsę w obieg. Tom kieruje się troską o bezpieczeństwo i dostatek, tak całego narodu, jak i swoich klientów, których traktuje po partnersku, wręcz po przyjacielsku. U niego kredyt otrzyma każdy, kto w innym oddziale nie dostałby złamanego centa. On wie, że należy skończyć z gromadzeniem rezerw gotówkowych. Blisko mu do filozofii Franklina Delano Roosevelta, który w połowie sierpnia 1932 roku, gdy obraz wszedł na ekrany, prowadził kampanię wyborczą, zwieńczoną, jak wiadomo, zwycięstwem i wdrożeniem Nowego Ładu (poparcia udzielili mu, czego nietrudno się domyślić, bracia Giannini).
I choć za ideologiczny wymiar „Szaleństwa amerykańskiego” odpowiada głównie Riskin, to jednak nie sposób nie zauważyć, iż jest to utwór wyciskający trwałe piętno na portfolio Capry. Czyż bowiem Tom Dickson nie przypomina bodaj najbardziej znanego bohatera w karierze reżysera, a mianowicie George’a Baileya (James Stewart) z jego świątecznego klasyka „To wspaniałe życie” (1946)? Ależ oczywiście, że tak! Patrząc retrospektywnie, śmiało można rzec, że „Szaleństwo amerykańskie” to w istocie przedsmak wydanego czternaście lat później filmu. Dickson, podobnie jak Bailey – skądinąd także bankier – poświęciwszy swą egzystencję służbie społeczeństwu, rozważa samobójstwo, gdy świat wali mu się na głowę (nie dość, że administrowana przezeń instytucja chyli się ku upadkowi, to jeszcze dowiaduje się o potencjalnej zdradzie dokonanej przez jego żonę). Tom, niczym potem George, pod wpływem ingerencji anioła stróża (w tym przypadku dwóch: Matta i Helen), na powrót nabiera otuchy, chęci, no i, rzecz jasna, wiary w człowieczeństwo.
Szaleństwo amerykańskie (1932)
American Madness
COLUMBIA PICTURES ● Reżyseria: Frank Capra ● Scenariusz: Robert Riskin ● Wykonawcy: Walter Huston, Pat O’Brien, Kay Johnson, Constance Cummings, Gavin Gordon, Arthur Hoyt i Robert Emmett O’Connor.
📅 15 sierpnia 1932 roku ● 75 minut