Weselmy się w piekle!
Dorothy Arzner – w Hollywood brudnej dekady jedyna reżyserująca kobieta – zrobiwszy fiasko „Pracujące dziewczęta” (1931), sięgnęła po skandalizującą powieść „I, Jerry, Take Thee, Joan” Cleo Lucas, by nakręcić romans wyjątkowo kontrowersyjny, nawet jak na standardy ery przedkodeksowej. W „Blaskach i cieniach miłości” (1932) mieści się wszystko, co mogło niepokoić cenzorów, na czele z nałogiem alkoholowym i związkami poligamicznymi. Tak czy siak, pomimo uwag zgłoszonych szefostwu Paramountu (to skądinąd ostatnie dzieło Arzner zrealizowane dla przedsiębiorstwa), obraz udało się uchronić przed ingerencją urzędników z nożyczkami, a zainteresowanie nim wśród publiczności było tak wielkie – i to wbrew mieszanym recenzjom – że stał się niespodziewanie hitem sezonu, rekompensując studiu straty poniesione wcześniej.
Choć chicagowski reporter i aspirujący dramatopisarz Jerry Corbett (Fredric March; świeżo po oscarowym występie w „Doktorze Jekyllu i panu Hydzie” Roubena Mamouliana z 1931 roku) ani nie wylewa za kołnierz, ani nie potrafi wybić sobie z głowy byłej partnerki Claire (Adrianne Allen), to i tak zakochuje się w nim Joan Prentice (Sylvia Sidney), panienka z wyższych sfer. Mezalians wisi w powietrzu – młodzi pobierają się na przekór obiekcjom zgłaszanym przez ojca dziewczyny (George Irving). Ukontentowany Jerry przestaje zaglądać do kieliszka i tworzy sztukę, po którą zgłasza się broadwayowski producent. Małżeństwo przenosi się do Nowego Jorku, gdzie okazuje się, że główną rolę w przedstawieniu gra nie kto inny jak Claire. Dawna kochanka sprowadza mężczyznę na złą drogę. Corbett znów zaczyna pić, coraz więcej czasu poświęcając aktorce aniżeli żonie.
Zrozpaczona Joan, świadoma tego, że jest zdradzana, najpierw wyrzuca męża z domu, a następnie, zmieniwszy zdanie, postanawia – jak na nowoczesnych ludzi przystało – przyjąć go na powrót i otworzyć ich związek. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Jerry spotyka się z Claire, Joan umawia się z Charliem Baxterem (Cary Grant; tu po raz trzeci na ekranie, w czołówce na dziewiątej pozycji z dziesięciu). Gdy kobieta dowiaduje się, że jest w ciąży, rusza do Chicago, zostawiając zobojętniałego Jerry’ego. Ten, wytrzeźwiawszy, orientuje się, że Claire niszczy mu życie. Pragnąc odzyskać zaufanie Joan, wyjeżdża z Nowego Jorku, zatrudnia się w starej redakcji i odstawia gorzałę. Kiedy ona, poroniwszy, prosi o spotkanie z nim, ten zjawia się natychmiast, by po raz pierwszy wyznać jej miłość.
To, zdaje się, tylko pozornie szczęśliwe zakończenie. Wprawdzie Joan słyszy wreszcie od Jerry’ego słowa, które zawsze usłyszeć chciała – zamiast powtarzać, że jest odjazdowa, mężczyzna mówi, że ją kocha – ale koszt, jaki ponosi, jest ogromny. Bohaterka traci niemowlę, i to nie tyle w ramach kary za rozwiązłość (wszak – co ważne – cenzorzy ani nie nawoływali do nałożenia jakichkolwiek sankcji na hedonistkę Claire, ani nie podłapali sugestii, jakoby ojcem noworodka mógł być nie Jerry, a choćby Charlie), co w konsekwencji błędu, jakim było uzależnienie się od niewłaściwego człowieka. W tym kontekście ostatnią kwestię wypowiadaną przez leżącą w szpitalnym łóżku Joan – „Moja dziecino…” – można interpretować dwojako, aczkolwiek zawsze w pesymistycznym tonie: albo jako wyraz rozpaczy i tęsknoty za zmarłym maleństwem, albo jako ostateczny dowód na to, że protagonistka wciąż nie uwolniła się – i najprawdopodobniej już nigdy nie uwolni – od Jerry’ego („Wolę weselić się w piekle z tobą niż sama” – deklaruje Joan, parafrazując tym samym kilkakrotnie wygłaszany przez męża toast).
Oto, jako rzecze polski tytuł filmu, blaski i cienie miłości. Arzner, owszem, dostrzega fakt, iż w damsko-męskich relacjach jest całe mnóstwo wzlotów i chwil radości, ale zarazem potępia to, jak łatwo w nich o upadki, zwłaszcza kobiet, na których barkach spoczywa obowiązek dbania o ognisko domowe, i to niezależnie od tego, jaki jest wkład emocjonalny facetów. Tę zaburzoną dynamikę dobrze symbolizuje scena zrzucenia przez niezdarnego Jerry’ego kurczaka, z pietyzmem upieczonego uprzednio przez Joan („Ależ, skarbie, kocham cię tak bardzo, że nic się nie stało” – kwituje incydent ona). Reżyserka doskonale wie, że zbudowanego na patriarchacie status quo nie da się naruszyć, o czym świadczy to, iż eksperyment z otwartym małżeństwem kończy się fatalnie, głównie dla jego inicjatorki, która podupada na zdrowiu i duchu (tak się bowiem składa, że Corbett bawi się w najlepsze).
Gdyby Joan posłuchała Vi (Esther Howard), która – widząc staczającego się Jerry’ego – od samego początku doradzała koleżance odejście od męża, to niewykluczone, że do tragedii by nie doszło. Bohaterka tymczasem, nie chcąc wyjść na egoistkę (w ten przykry sposób tłumaczy się zresztą ojcu), ilekroć luby odwala jakiś numer, przełyka ślinę i trwa przy nim. Uśmiecha się, a jej oczy – te najsmutniejsze oczy w Hollywood, jak określano spojrzenie Sidney – zachodzą łzami. Tak oto tkwi Joan w pułapce własnej miłości, przygniatana przez ciężar toksycznego systemu, który przypomina, że jeszcze nie czas na równość płci. Jest jednak światełko w tunelu: „Ten kraj potrzebuje więcej mężczyzn gotowych przyznać, że się mylili” – apeluje Buck (Richard „Skeets” Gallagher), kumpel Jerry’ego.
Blaski i cienie miłości (1932)
Merrily We Go to Hell
PARAMOUNT PICTURES ● Reżyseria: Dorothy Arzner ● Scenariusz: Edwin Justus Mayer ● Wykonawcy: Sylvia Sidney, Fredric March, Adrianne Allen, Richard „Skeets” Gallagher, George Irving, Esther Howard i Cary Grant.
📅 10 czerwca 1932 roku ● 83 minuty