Sarna
Fran (Daisy Ridley; znana między innymi z recenzowanego tu „Ruchomego chaosu” Douga Limana z 2021 roku) mieszka samotnie gdzieś na wybrzeżu stanu Oregon. Ma do dyspozycji nieproporcjonalnie duży dom, a jej życie składa się z ciągłych powtórzeń. Serek wiejski na śniadanie, chodzenie do pracy zawsze tą samą drogą, wypełnianie arkuszy kalkulacyjnych w biurze, powrót identyczną trasą do własnych czterech kątów i odgrzewany w kuchence mikrofalowej posiłek na kolację. Tę codzienną rutynę przełamuje w nietypowy sposób, a mianowicie myśleniem o tym, jak mogłaby umrzeć. To bynajmniej nie tak, że Fran ma skłonności samobójcze. Po prostu imaginuje sobie swoją śmierć, która mogłaby nastąpić, ot, choćby, w wyniku uduszenia przez węża czy wypadku samochodowego. Uciekanie w krainę fantazji, owszem, makabryczną, ale zarazem romantyczną, to taktyka pozwalająca jej na uniknięcie niewygodnych interakcji z ludźmi.
Wprawdzie Fran lubi robotę, jaką wykonuje, ale nie bardzo przepada za koleżankami i kolegami z firmy. Alienuje się od nich, na ile to tylko możliwe (tej izolacji sprzyja specyficzna kompozycja kadru, na poziomie wizualnym wyraźnie oddzielająca i tak już introwertyczną Fran od reszty grupy), co oznacza tyle mniej więcej, że nie rozmawia z nimi, ale i tak skazana jest na ich obecność oraz niekończące się ględzenie (nie ma właściwie znaczenia, o czym dywagują otaczające ją osoby; grunt bowiem, że nieustannie prowadzą konwersacje, którym ona się przysłuchuje). Gdy siedząca przy sąsiednim stole Carol (Marcia DeBonis) wybiera się na emeryturę, a w zakładzie odbywa się przyjęcie pożegnalne, Fran – a jakżeby inaczej – trzyma się na uboczu. Nie dość, że jako jedyna nie wykonuje piosenki śpiewanej przez pozostałych, a zabrawszy kawałek tortu, czmycha na swoje miejsce, to jeszcze nie wie – i chyba nawet nie chce wiedzieć – jakie życzenia złożyć seniorce na kartce przygotowanej przez entuzjastycznie nastawiony zespół.
Sytuacja ulega zmianie, kiedy do ekipy dołącza Robert (Dave Merheje), człowiek o odmiennym od Fran usposobieniu. Mężczyzna, nieświadomy tego, jak się sprawy mają w tym towarzystwie, zagaduje do niej, co narusza niepisany status quo. Jakby tego było mało, Robert zaprasza ją do kina. Fran zgadza się na spotkanie, po którym oboje lądują w restauracji. Dzięki nowemu członkowi kadry kobieta, ciekawsza i inteligentniejsza niż komukolwiek – na czele z nią samą – mogłoby się wydawać, otwiera się na świat. Nawet jeśli pierwotnie ich relacja jest nieporadna (vide: objęcia, w jakie wpadają sobie po rzeczonej schadzce, czy też inicjacyjny pocałunek), to jest ona pretekstem do wyjścia ze strefy komfortu.

„Czasem myślę o umieraniu” (2023) autorstwa Rachel Lambert rozwija temat poruszony przez Stefanie Abel Horowitz w jej krótkometrażówce „Sometimes, I Think About Dying” z 2019 roku, będącej z kolei adaptacją sztuki „Killers” Kevina Armento (oboje, wespół z Katy Wright-Mead, stworzyli scenariusz do pełnospektaklowej wersji tego wielokrotnie nagradzanego filmu). O ile w dwunastominutowym utworze Horowitz posiłkowała się wybrzmiewającą przez całą projekcję ponadkadrową narracją, o tyle Lambert rezygnuje z tej formy opowiadania, skupiając się raczej na przemilczeniu tego, co kluczowe, i budowaniu tej historii w oparciu o momenty, w których na pierwszy rzut oka nic się nie dzieje (to, co zwykle zastępuje się elipsą – na przykład trwające kilka minut spożywanie posiłku przez główną bohaterkę – tu stanowi niemal sedno anegdoty). Dzięki temu rozwiązaniu reżyserce udaje się otoczyć dzieło oraz postać Fran aurą tajemnicy, korespondującą skądinąd z baśniowymi niemalże wizjami roztaczanymi przez protagonistkę oraz krajobrazem nadmorskiej mieściny.
Film Lambert jest zarówno podszytym subtelnym poczuciem humoru romansem, jak i traktatem o depresji (aczkolwiek wprost niewyrażonej), lękach społecznych i potrzebie kontaktu z drugim człowiekiem. Fran, wbrew pozorom, szuka więzi z innymi, co w jej przypadku jest o tyle trudne, że nie ma zielonego pojęcia, jak się za to zabrać. Wszak najlepiej czuje się wtedy, gdy jest sama ze sobą (stąd też eskapistyczne wędrówki do sfery wyobraźni), popijając wino i zajadając się ulubionym serkiem, a jej naturalną odpowiedzią na ewentualność obcowania z ludźmi jest zamknięcie się w prywatnym wnętrzu (rozumianym dosłownie i metaforycznie). Fran jest płochliwa niczym sarna (znamienne, że akurat to zwierzę znajduje się na plakacie reklamującym krótkometrażówkę Horowitz, a ponadto występuje na terenie zamieszkiwanym przez kobietę), dystansuje się, gubi się w społeczeństwie, ale jednocześnie łaknie bliskości, która mogłaby jej zagwarantować poczucie bezpieczeństwa. To, że Fran jest aż tak interesująca w swym skomplikowaniu, jest zasługą odtwarzającej ją Ridley, której język ciała mówi w zasadzie wszystko (a na pewno więcej niż słowa, na których polegała narracja u Horowitz).
W cichym komediodramacie o samotności i mozolnej próbie wyswobodzenia się z jej kajdan, filmie pełnym uroczych niezręczności, Lambert raczy widza krzepiącym finałem. Oto Fran, nie tylko odsłoniwszy się przed nowym kolegą z pracy, ale i wziąwszy udział w wieczorku towarzyskim z prawdziwego zdarzenia, obiera wreszcie alternatywną ścieżkę. Do pracy idzie nie tak, jak czyniła to do tej pory, a kompanom kupuje pączki. Co więcej, pozwala się przytulić. Robert ściska ją już nie tak ślamazarnie jak uprzednio, lecz jak człowiek, u boku którego mogłaby myśleć o czymś innym niż umieranie i zgnilizna.