Wola mocy
Wprawdzie Barbara Stanwyck miała już na koncie kilka budzących zgorszenie ról, głównie w filmach wyreżyserowanych przez Franka Caprę – od „Ciem nocnych” (1930) po „Zakazany owoc” (1932) – ale udziałem w „Baby Face” (1933) Alfreda E. Greena przekroczyła wszelkie granice. Opowieść o młodej kobiecie, która – mówiąc bardzo oględnie – używa swych wdzięków, by piąć się po drabinie społecznej hierarchii, nie mogąc jednocześnie zaznać szczęścia, była kontrowersyjna w chwili powstania, a zatem we względnie bezpruderyjnej epoce przedkodeksowej, i przyczyniła się do zintensyfikowania działań mających zapobiec sianiu zepsucia przez X muzę, i wciąż – mimo iż ostrze hollywoodzkiej cenzury stępiło się ponad pół wieku temu – za kontrowersyjną uchodzi.
W Erie w Pensylwanii, a więc na terenie dzisiejszego Pasa Rdzy, skąd kominami ulatują marzenia o lepszym jutrze, spelunkę, w której przy nielegalnym alkoholu relaksują się robotnicy z okolicznej huty stali, prowadzi Nick Powers (Robert Barrat). Jego córka Lily (Stanwyck) nie tylko kelneruje w lokalu, ale także – wbrew własnej woli – świadczy usługi seksualne wiecznie rozochoconym gościom. Gdy mordownia płonie, a Nick – ku uciesze dziewczyny – ginie w pożarze, szewc Adolf Cragg (Alphonse Ethier), amator filozofii Friedricha Nietzschego, zachęca Lily do wykorzystania seksualności w celu wyciśnięcia mężczyzn jak cytrynę. Panna Powers bierze sobie tę radę do serca. Wraz z czarnoskórą przyjaciółką (!) imieniem Chico (Theresa Harris), wskakuje do pociągu towarowego i wyrusza do Nowego Jorku.
Na Manhattanie szybko dostaje pracę w banku. Uwodząc facetów – począwszy od Jimmy’ego McCoya (John Wayne), a na Nedzie Stevensie (Donald Cook) skończywszy – winduje się na szczeblach kariery. Ned, choć zaręczony z Ann Carter (Margaret Lindsay), córką wicedyrektora placówki, zaczyna utrzymywać Lily. Kiedy ich relacja wypływa na wierzch, ojciec Carterówny (Henry Kolker), zamiast zwolnić podwładną, wdaje się z nią w romans, który przerywa jego śmierć. Zabija go – a następnie siebie – zazdrosny Stevens. Wybucha skandal, z którego Powersówna wychodzi bez szwanku. Przekonawszy finansistów, że to ona jest ofiarą, ci wypłacają jej zadośćuczynienie, które umożliwia przeprowadzkę do Paryża. We Francji wpada w oko Courtlandowi Trenholmowi (George Brent), nowemu prezesowi amerykańskiego banku, który zakochuje się w niej i poślubia. Po powrocie do Nowego Jorku zawiadywanej przez Trenholma instytucji grozi bankructwo, w związku z czym ten prosi żonę o pomoc. Lily odmawia, zaś Courtland podejmuje próbę samobójczą. Kobieta reflektuje się, wyznając mężowi miłość. Wiele wskazuje na to, że Trenholm ujdzie z życiem.
Jako że „Baby Face” to zrealizowana przez Warner Bros. odpowiedź na „Kaprys platynowej blondynki” (reż. Victor Fleming, 1932), jawnie podniecające kino z Jean Harlow, ale też pozostałe – pełne przepychu, blasku i elegancji (słowem: glamouru) – filmy produkcji MGM, to nie powinno bynajmniej dziwić, że to dzieło aż tak naładowane erotyzmem. Walutą w realiach stworzonych na papierze przez Darryla F. Zanucka, wtedy związanego ze studiem Warnerów i posługującego się pseudonimem Mark Canfield, a nakręconych przez Greena, jest seks.
Lily miała czternaście lat, gdy jej ojciec zajął się sutenerstwem, zmuszając córkę do prostytucji i do dorastania w środowisku zdominowanym i zainfekowanym przez samców, którzy operowali językiem gwałtu i przemocy. By przetrwać, trzeba było naprawdę grubej skóry. Powersówna ją miała. Z czasem nauczyła się stawiać opór (vide: scena, w której ze stoickim spokojem oblewa gorącą kawą dobierającego się do niej zbereźnika). Na wieść o tym, że Kostucha dopadła wreszcie znienawidzonego przez nią tatusia, na twarzy dziewczyny pojawia się wszystko mówiący uśmiech. Nic w tym zaskakującego. Był jej oprawcą.
Sęk w tym, że przez niego Lily nie zdążyła liznąć innej rzeczywistości. Znając wyłącznie świat, którym rządzi Eros, młoda kobieta postanawia zrobić użytek ze swojego ciała. Posłuchawszy życzliwego szewca, który – cytując Nietzschego – sugeruje, by z niewolnicy przekształciła się we władczynię i uczyniła sobie mężczyzn poddanymi, Lily wyrusza do Gotham (już w wagonie czerpie korzyści z nabytego w przeszłości doświadczenia, oddając się patrolowcowi, co pozwala na kontynuowanie podróży).
Bohaterka tka pajęczynę, w którą – niczym muchy – zaplątują się kolejni osobnicy płci męskiej: od hutników z Erie po bankowców z Nowego Jorku. Lily wspina się na sam szczyt (temu, nomen omen, aktowi towarzyszy wizualizacja pionowo panoramowanego drapacza chmur oraz „The Saint Louis Blues”, szlagier skomponowany W. C. Handy’ego w 1914 roku). Wyżej już się nie da. Świadoma tego, że panowie mają do niej słabość, osiąga sukces poprzez łóżko. Paradoks polega na tym, że tkwi w kajdanach, w które zakuł ją niegdyś ojciec, a zarazem emancypuje się, i to na własnych warunkach.
„Baby Face” to szalenie ambiwalentne kino. Łatwo Lily potępiać, równie łatwo jej współczuć. Protagonistka – głęboko zraniona, a przez to cholernie wściekła – walczy o swoje miejsce na ziemi, posiłkując się jedynymi narzędziami, jakie ma pod ręką (tak się składa, że te wytworzył patriarchat, mizoginistyczny system traktujący kobiety jak obiekty seksualne). Przejmuje kontrolę. Odnajduje siebie, a potem – dość nieoczekiwanie, bo to zmodyfikowany finał – miłość.

Baby Face (1933)
Baby Face
WARNER BROS. ● Reżyseria: Alfred E. Green ● Scenariusz: Gene Markey i Kathryn Scola ● Wykonawcy: Barbara Stanwyck, George Brent, Donald Cook, Alphonse Ethier, Henry Kolker, Margaret Lindsay, Arthur Hohl, John Wayne, Robert Barrat, Douglass Dumbrille i Theresa Harris.
📅 1 lipca 1933 roku ● 76 minut