Dziennikarska infiltracja
Świat Bonnie Jordan (Joan Crawford) i jej brata Rodneya (William Bakewell) wywraca się do góry nogami tuż po tym, jak ich ojciec (William Holden; nie mylić z późniejszym zdobywcą Oscara) najpierw traci cały majątek w wyniku krachu na giełdzie, a następnie umiera na zawał serca, zostawiając rozpieszczoną dziatwę bez centa przy duszy. Zaradna dziewczyna odrzuca starania Boba Townsenda (Lester Vail) i podejmuje pracę w gazecie, gdzie zdobywa dziennikarskie szlify pod okiem Berta Scrantona, reportera z wieloletnim stażem (gra go Cliff Edwards; to on – znany także jako Ukulele Ike – wykonał szlagier „Singin’ in the Rain” w musicalu „Hollywood Revue” Charlesa Reisnera z 1929 roku, a jedenaście lat później wcielił się w jednego z pismaków w „Dziewczynie Piętaszku” Howarda Hawksa). Chłopak z kolei, długo nie mogąc otrząsnąć się z szoku, zahacza się w strukturach lokalnego gangu. Jego hersztem jest Jake Luva (Clark Gable), który zleca młodziakowi pozbycie się węszącego Berta. Bonnie dostaje od szefostwa zlecenie – ma dowiedzieć się, kto zabił redakcyjnego kolegę. By zbliżyć się do Jake’a, zatrudnia się jako tancerka w prowadzonym przezeń nocnym klubie. Tam dowiaduje się, że to jej brat jest mordercą. Zanim Rodney zginie z rąk Luvy, posyła w kierunku bossa śmiertelną kulkę. Panna Jordan ze smutkiem opisuje to wszystko, odchodzi z gazety i godzi się na ślub z Bobem.
„Tańczący głupcy” (1931)1 w reżyserii Harry’ego Beaumonta, który uprzednio zrealizował między innymi „Panny młode w rumieńcach” (1930), również z Crawford w roli głównej, to dzieło niezwykłe. Jest to bodaj pierwszy film z górnej półki – a do tej kategorii trudno zaliczyć podejmującą podobny wątek kryminalną „Sprawę Bensona” Franka Tuttle’a z 1930 roku – który już u zarania tak otwarcie analizowałby skutki Wielkiego Kryzysu (wprawdzie z perspektywy uprzywilejowanej śmietanki towarzyskiej, ale to i tak coś). Całość zaczyna się niemal w przededniu Czarnego Czwartku. Okres prosperity i epoka jazzu rodem z powieści Francisa Scotta Fitzgeralda – wyrażane tu przez postawę bawiących się na prywatnym jachcie ludzi (oczywiście w strugach szampana i samych strojach kąpielowych), wprost mówiących o sobie, że są zdobywcami wszelkich możliwych szczytów – chylą się ku upadkowi. Bessa zbliża się nieubłaganie, ale nikt nie ma tej świadomości. Na próżno szukać choćby jednej w minimalnym stopniu oświeconej osoby w tym gronie – to zaiste, zgodnie z tytułem, tańczący głupcy.
Gdy ojciec nadużywającego procentów rodzeństwa umiera, a ich dzieli krok od rynsztoka, pojawiają się łzy. „Co z nami będzie? Z czego będziemy żyć?” – pyta prawnika przerażony Rodney. „Może pójdziecie do pracy?” – rzuca nieśmiało człowiek, który przyniósł im te mrożące krew w żyłach wiadomości. Dla chłopaka to cios poniżej pasa. Wszak żadne z nich nie jest przygotowane do funkcjonowania poza złotą klatką. „Jesteś bardzo ładna, zawsze możesz znaleźć bogatego kawalera, który zechce cię poślubić i hojnie łożyć na twoje utrzymanie” – zwraca się mężczyzna do Bonnie, ale tej nie w głowie podobne awanse. Kiedy Bob, niczym zbawca na białym koniu, faktycznie się jej oświadcza i zapewnia o swej gotowości, by roztoczyć nad nią opiekę, dziewczyna unosi się honorem. Nie potrzebuje litości. Zagryza zęby, patrząc jak komornicy zajmują rodzinny majątek.
„Znajdę fuchę, której nie powstydziłby się żaden facet” – stwierdza twardo. Nie ma zamiaru przyjmować konwencjonalnej roboty. W grę nie wchodzi więc modeling. Średnio radząc sobie z maszyną do pisania, załapuje się na stanowisko redaktorki. Przeprowadza się do czynszówki, a jej brat, popadłszy w marazm i pijaństwo, stacza się coraz niżej. Trwa prohibicja, a jako że tonący Rodney już wcześniej miał kontakty z alkoholowym podziemiem (skądś musiał wszakże brać zaopatrzenie na te wszystkie zakrapiane imprezy), chwyta się brzytwy. Zaczepiwszy się w spelunce, zaczyna handlować nielegalnym towarem (tak zwany bootlegging), a stamtąd – jak chóralnie przekonywało kino wczesnych lat trzydziestych – krótka droga do prawdziwego szamba. To tylko kwestia czasu, aż kogoś kropnie i już nie da rady się podnieść.
Crawford była wręcz stworzona do tego, by wcielać się w podobne bohaterki: silne, acz wrażliwe, zdecydowane, choć targane wątpliwościami; gorszycielki, które wiedzą, gdzie leży granica dobrego smaku. W opowieści o reporterce badającej okoliczności śmierci kolegi – luźno opartej tak na dokonanej przez gang Ala Capone Masakrze w Dniu Świętego Walentego (14 lutego 1929 roku), jak i na popełnionym przez chicagowskich kryminalistów zabójstwie dziennikarza Jake’a Lingle’a (9 czerwca 1930 roku) – po raz pierwszy sparowano ją z Gable’em (potem zagrali jeszcze w siedmiu filmach). Jej nazwisko pojawia się tu nad tytułem, jego jest dopiero szóste w czołówce. „Tańczący głupcy” to przełom w karierze aktora, z którym studio MGM właśnie podpisało kontrakt. Ani „Malowana pustynia” Howarda Higgina, ani nawet „Najprostszy sposób” Jacka Conwaya (oba także z 1931 roku) nie pozwoliły mu się wybić. Co jednak ważne, w owym momencie Gable był obsadzany dość stereotypowo jako ucieleśnienie surowej męskości, kipiącego testosteronem brutala, który za nic ma obowiązujące w społeczeństwie zasady.
Tańczący głupcy (1931)1
Dance, Fools, Dance
MGM ● Reżyseria: Harry Beaumont ● Scenariusz: Aurania Rouverol ● Wykonawcy: Joan Crawford, William Bakewell, Lester Vail, Cliff Edwards, William Holden i Clark Gable.
📅 21 lutego 1931 roku ● 80 minut
1 Polski tytuł nadany przeze mnie na potrzeby niniejszego cyklu.