W matni
Wprowadzona 17 stycznia 1920 roku uchwaleniem XVIII Poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych prohibicja zakazywała wyrobu, sprzedaży i transportu – ale, co istotne, nie konsumpcji – alkoholu. Prawdopodobnie już kilka minut po północy wzdłuż i wszerz USA rozkwitł czarny rynek. Pal licho zorganizowaną przestępczość. W książce „The Spirits of America” Eric Burns zwraca uwagę na równie niebezpieczny precedens, jaki się wówczas wytworzył. Posiadający pieniądze mogli sobie oczywiście pozwolić na przesiadywanie w eleganckich lokalach serwujących pod stołem nielegalne i względnie dobre jakościowo trunki, lecz niziny społeczne były zmuszone poprzestać na wizytach w wyrastających jak grzyby po deszczu melinach, w których podawano samogon tak wątpliwego gatunku, że w innych okolicznościach nikt nawet nie próbowałby wziąć go do ust. Bimbrownicy wprost nazywali te produkty kiszkoskrętami. Nic dziwnego, skoro czysty alkohol wzmacniali benzyną, płynem hamulcowym, kwasem siarkowym, formaldehydem czy perfumami. Toksycznie warzone napitki były na tyle łatwo dostępne, że zanim w 1933 roku – przy pomocy XXI Poprawki – tak zwaną ustawę Volsteada zniesiono, tysiące osób straciły nie tylko zdrowie, ale i życie. Wszystko to musiał wiedzieć David Wark Griffith, przygotowując się do realizacji ostatniego filmu w karierze, a mianowicie „Walki” (1931).
Jest rok 1923. Jazzowe szaleństwo trwa w najlepsze. Ludzie spotykają się w spelunkach, by potańczyć i przepłukać gardła. Pije każdy, także Jimmie (Hal Skelly), który nie chce wyjść na frajera. Poproszony przez narzeczoną Florrie (Zita Johann), by przestał, przysięga, że nigdy nie wychyli kielicha, o ile ona za niego wyjdzie. Tak oto zostaje mężem, a potem ojcem. Podczas pępkowego strzela jednego – w końcu nie codziennie człowiekowi rodzi się córka. Mary (Edna Hagan) dorasta, a familii wiedzie się coraz lepiej. Jimmie dostaje podwyżkę, którą warto uczcić. Kiedy do domu wraca podchmielony, wyczekująca go żona jest nie tyle zła, co zawiedziona. Mężczyzna obiecuje, że zrywa z nałogiem, ale ponownie upija się w trakcie przyjęcia zaręczynowego Nan (Evelyn Baldwin), siostry Florrie, i Johnniego (Jackson Halliday). Wszedłszy w cug, traci pracę, w związku z czym postanawia spieniężyć polisę ubezpieczeniową. Przepuszcza majątek. Florrie i Mary zostają eksmitowane z mieszkania, on zaś żebra na ulicach. Natrafia nań córka, której nie rozpoznaje. Popada w delirium i atakuje dziewczynkę, którą przed śmiercią w ostatniej chwili ratuje matka. Zniszczony mężczyzna dochodzi do siebie pod opieką żony, a gdy wreszcie trzeźwieje, odzyskuje posadę i pnie się w górę.
Dużo lepszą od wcześniejszego „Abrahama Lincolna” (1930) „Walkę”, inspirowaną powieścią Émile’a Zoli „W matni”, otwiera plansza informująca, że film nie jest kaznodziejskim aktem oskarżenia przeciwko prohibicji, a jedynie opartą na brutalnych faktach historią uderzającą w bezprawny handel alkoholem niskiej klasy i stawiającą zasadnicze pytania o to, jakim cudem dochodzi do okropieństw mających katastrofalny wpływ na jankeską zbiorowość. Intencje Griffitha wypaczono. Utwór był tak sromotną klęską, zarówno frekwencyjną, jak i krytyczną, że – przynajmniej według niektórych doniesień prasowych – po tygodniu zdjęto go z kin. Nastroje społeczno-polityczne przyczyniły się do tego, że w tytule dopatrywano się sowieckiej propagandy, czemu reżyser kategorycznie zaprzeczał, tłumacząc, że to opowieść o zwykłych Amerykanach (potwierdza to fakt, iż nie ma tu gwiazd w obsadzie; są za to aktorzy o dość nijakich twarzach, dalekich od hollywoodzkiego blichtru, a bliskich przeciętnym kinomanom). Inna sprawa, że pogrążona w ekonomicznej depresji widownia, zmęczona trwającą od ponad dekady i niczego nieułatwiającą prohibicją, uniemożliwiającą swobodne i bezpieczne napicie się piwa czy whiskey, nie potrzebowała kolejnego morału o biblijnym charakterze (vide: córka bohatera na imię ma Mary, a on – wysłuchawszy radiowego kazania – pojednuje się w finale nie tylko z bliźnimi, ale i z Bogiem), i to od człowieka, który sam był alkoholikiem.
„Walka” jest udanym filmem oraz – na długo przed „Straconym weekendem” (1945) Billy’ego Wildera – szokującym i przejmującym zarazem studium alkoholizmu. Reżyser wyprzedził swoje czasy, kreśląc głęboki portret choroby, nie czyniąc z niej – jak choćby chwilę przed nim Charlie Chaplin w „Światłach wielkiego miasta” (1931) – pretekstu do gagów. Tytułowa bitwa jest tu tym bardziej rozdzierająca, że bohater wie, co może – nomen omen – przehulać. Znamienna jest scena, w której życie protagonisty rozbija się w drobny mak. Oto Jimmie, skończywszy nad ranem libację, staje przed drzwiami do mieszkania. Będąca w domu Florrie wie, że dzieli ich wyłącznie cienka ściana, ale – bodaj po raz pierwszy – nie wyciąga ręki do męża, który zawstydzony odwraca się na pięcie i odchodzi ze spuszczoną głową. To mocny moment, korespondujący z pozornie tylko szczęśliwym zamknięciem anegdoty – choć pojawia się nadzieja, to ani rodzina, ani widz nie mogą mieć pewności, że Jimmie nie sięgnie znowu po butelkę.
W dniu premiery obrazu Griffith miał pięćdziesiąt sześć lat. W 1936 roku uhonorowano go specjalnym Oscarem za – jak podano w uzasadnieniu – wybitne osiągnięcia oraz trwały wkład w rozwój sztuki filmowej. Zmarł w 1948 roku.
Walka (1931)
The Struggle
D. W. GRIFFITH, INC. ● Reżyseria: David Wark Griffith ● Scenariusz: Anita Loos i John Emerson ● Wykonawcy: Hal Skelly, Zita Johann, Charlotte Wynters, Evelyn Baldwin, Jackson Halliday i Edna Hagan.
📅 10 grudnia 1931 roku ● 77 minut