Narodziny ojca narodu

David Wark Griffith, realizując w 1915 roku epopeję „Narodziny narodu” i przekształcając ruchome obrazy z prostej atrakcji w duchową niemal strawę, udowodnił, że sztuka filmowa osiągnęła narracyjną dojrzałość. Wnet okrzyknięto go pionierem i wizjonerem, którego wpływ na rozwój kinematografii wydaje się wręcz niepodważalny. I choć to przepastne oraz trwające ponad trzy godziny dzieło do dziś cieszy się uznaniem widzów, krytyków, a także historyków, głównie z uwagi na jego artystyczne i techniczne walory, na czele z opanowanymi do perfekcji różnymi rodzajami montażu, stosowanymi również współcześnie, to utwór ten jest jednocześnie nośnikiem propagandy i ideologii rasistowskiej (wszak zarówno gloryfikuje białe Południe, jak i pokazuje powstanie Ku Klux Klanu, jedynej rzekomo siły mogącej utrzymać integralność Stanów Zjednoczonych).

Jeszcze w 1924 roku, a więc na trzy lata przed „Śpiewakiem jazzbandu” (reż. Alan Crosland, 1927), Griffith tak oto pisał w jednym z magazynów: „Nie chcemy i nie będziemy chcieli ludzkiego głosu w naszych filmach”. Pod koniec ery jazzu, gdy hołubione przezeń kino nieme odchodziło do lamusa, musiał zrewidować swe stanowisko, tym bardziej, że jego kolejne tytuły coraz gorzej radziły sobie w kasach biletowych, a on sam pogrążał się w alkoholizmie. Chcąc utrzymać się na powierzchni i nie odejść w zapomnienie, zmienił zdanie, jednocześnie zastrzegając, że kino mówione nie powinno odżegnywać się od rozwiązań wypracowanych w przeszłości, a już zwłaszcza od charakterystycznego dla minionej epoki ekranowego tempa. U kresu kariery zrobił dwa filmy dźwiękowe (oba powstały dla założonej w 1919 roku przez Griffitha, Mary Pickford, Charliego Chaplina i Douglasa Fairbanksa firmy United Artists): „Abrahama Lincolna” (1930) oraz „Walkę” (1931). Po nich przeszedł na emeryturę. Zmarł w 1948 roku.

„Abraham Lincoln” zadebiutował 65 lat po zamachu na szesnastego prezydenta USA. Obraz mógłby nigdy nie powstać, gdyby nie fakt, że Griffithowi wpadła w ręce stosunkowa świeża biografia polityka autorstwa Carla Sandburga. Reżyserowi zależało zresztą, by to właśnie on przygotował scenariusz. Ostatecznie jednak tekst został opracowany przez innego laureata Pulitzera, a mianowicie abolicjonistę Stephena Vincenta Benéta, który wsławił się poematem opowiadającym o wojnie secesyjnej „John Brown’s Body” (powstała w 1861 roku pieśń marszowa pod tym samym tytułem stanowi kanwę patriotycznego „Battle Hymn of the Republic”, bojowej formy muzycznej śpiewanej przez wojska Unii, przez Griffitha wykorzystanej do zilustrowania czołówki filmu, choć w nietypowym wykonaniu).

Griffith ponownie okazał się prekursorem, tym razem na gruncie kina biograficznego, którego w tym kształcie na próżno szukać w roku 1930. Rzecz w tym, że jego dzieło jest bardziej lekcją historii, i to lekcją nie do końca rzetelną, niż obfitującym w emocje – i wspominane przezeń tempo – dramatem. Akcja toczy się po bożemu: Abe (Walter Huston) rodzi się w chacie z bali, ima się różnych zajęć, jednocześnie studiując prawo, zakochuje się w Ann Rutledge (Una Merkel), która młodo umiera na tyfus, a on cierpi na depresję, następnie poślubia Mary Todd (Kay Hammond) i otwiera kancelarię, uzyskuje nominację na kandydata w wyborach prezydenckich z ramienia Republikanów, wygrywa je, stara się utrzymać kraj w jedności podczas wojny secesyjnej, podpisuje znoszącą niewolnictwo na obszarach Konfederacji Proklamację Emancypacji, rozpoczyna drugą kadencję i okres rekonstrukcji, wreszcie ginie z rąk zamachowca w waszyngtońskim teatrze (niemal identyczna sekwencja pojawia się już w „Narodzinach narodu”).

Tak mniej więcej wygląda „Abraham Lincoln” – przypomina kompilację epizodów i scenek rodzajowych z życia prezydenta zrealizowanych w formie statycznych tableaux (wyjątkiem są sekwencje batalistyczne, choć i im daleko do dynamiki znanej z niemych filmów Griffitha). Reżyser darzy swojego bohatera ogromnym szacunkiem, upatrując w nim wielkiego patrioty, ale wciąż jego sympatie są po stronie Południa, z którego pochodził (widać to między innymi w tym, z jaką powagą przedstawiany jest grany przez Hobarta Boswortha generał Lee, kontrastowany z nadużywającym gorzały Grantem w interpretacji Edwarda Alyna Warrena). „Unia musi przetrwać” – powtarza nieustannie protagonista. To jego nadrzędny cel – niedopuszczenie do trwałego podziału kraju. Kwestia niewolnictwa zostaje niemal przemilczana – pojawiają się wprawdzie ludzie płynący w okropnych warunkach z Afryki do Nowego Świata, ale to zdecydowanie za mało.

Plakat filmu "Abraham Lincoln" (reż. David Wark Griffith, 1930)

Abraham Lincoln (1930)

Abraham Lincoln

FEATURE PRODUCTIONS ● Reżyseria: David Wark Griffith ● Scenariusz: Stephen Vincent Benét i Gerrit Lloyd ● Wykonawcy: Walter Huston, Una Merkel, Kay Hammond, Edward Alyn Warren i Hobart Bosworth.

📅 25 sierpnia 1930 roku ● 94 minuty