Pycha kroczy przed upadkiem
Już raz – w znakomitej „Pierwszej krowie” (2019), niespiesznym i poetyckim westernie o wymowie proekologicznej – Kelly Reichardt, wprawdzie nie wprost, ale jednak, sięgnęła po konwencję kina o skoku, tworząc bodaj najcichszą w historii X muzy opowieść o napadzie rabunkowym (w tym przypadku ofiarą grabieży był właściciel krasuli, którą łupieżcy doili, a pozyskane nielegalnie mleko dodawali do produkcji sprzedawanych na lokalnym targu ciasteczek). Teraz – nieco ponad pół dekady później – reżyserka ponownie czerpie z tradycji tak zwanych heist movies, ale – jak to ma w zwyczaju – dostosowuje gatunek (czy też podgatunek) do własnych potrzeb.
Owszem, na fabułę „The Mastermind” (2025) składają się charakterystyczne dla tego typu utworów elementy – od planowania kradzieży przez sam akt złodziejstwa aż po jego konsekwencje – lecz na próżno szukać tu jakichkolwiek spektakularności. Wręcz przeciwnie – całości daleko do widowiskowości (choć – należy przyznać – jazzująca ilustracja muzyczna Roba Mazurka jest szalenie efektowna). Akcja snuje się powoli, bohaterowie są niemrawi, a finał – mało satysfakcjonujący (ale za to na wskroś ironiczny). Ot, Reichardt w pełnej krasie.
Początek lat siedemdziesiątych we Framingham w stanie Massachusetts. James Blaine Mooney (Josh O’Connor), mąż Terri (niewykorzystana Alana Haim) oraz ojciec Carla (Sterling Thompson) i Tommy’ego (Jasper Thompson) – pożyczywszy od matki (Hope Davis; znana między innymi z „Niebezpiecznego kochanka” Susanny Fogel z 2023 roku) pieniądze na „rozkręcenie interesu” – zbiera kilkuosobową ekipę, którą wtajemnicza w koncepcję „splądrowania” okolicznego muzeum. Jak mówi, nie powinien osobiście udawać się do galerii, gdyż jej pracownicy bez problemu by go rozpoznali. Sęk w tym, że mężczyźni mający odwalić za niego czarną robotę (grani przez Eliego Gelba, Cole’a Domana i Javiona Allena) knocą po drodze wszystko, co tylko się da, w związku z czym on – mózg operacji co się zowie – i tak musi brać nogi za pas.

Nim ucieknie w siną dal, ma chwilę, by nacieszyć się zdobyczami. Co znamienne, Mooney, były słuchacz studiów o profilu artystycznym, nie przywłaszcza sobie dzieł sztuki należących do jakiegoś powszechnie obowiązującego kanonu, a obrazy Arthura Dove’a, amerykańskiego malarza i pioniera abstrakcjonizmu w USA. Ten niecodzienny wybór nie umyka uwadze jego ojca (Bill Camp z „Dusiciela z Bostonu” Matta Ruskina z 2023 roku), który – nie mając świadomości, że to właśnie jego syn jest odpowiedzialny za przestępstwo – dochodzi do wniosku, iż głupotą i grą niewartą świeczki jest podejmowanie ryzyka dla tak przeciętnych malowideł.
To jeden z wielu paradoksów, na których Reichardt opiera swój film. Bazując na napisanym samodzielnie scenariuszu – co też jest dość rzadkie, bo zwykle na tym polu towarzyszył jej Jonathan Raymond – autorka kreśli coś na wzór intrygi kryminalnej, która stanowi pretekst do przyjrzenia się (a może i wykpienia) kondycji człowieka, istoty skłonnej do popełniania błędów, a przy tym święcie przekonanej o własnej nieomylności. Oto pycha kroczy przed upadkiem. Już sam tytuł jest tu prześmiewczy. Z Jamesa bowiem żaden geniusz występku. To raczej bandyta na miarę Sonny’ego (Al Pacino) i Sala (John Cazale) z „Pieskiego popołudnia” (1975) Sidneya Lumeta. Nawet w tym, jak kończy, czuć drwinę.
Jasne, Mooney zostaje finalnie schwytany przez policję, ale nie dlatego, że porwał się na obrabowanie muzeum, wynosząc z niego cztery nikogo niepociągające płótna, a dlatego, że znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Uzbrojeni w pałki gliniarze zgarniają go na wiecu protestacyjnym przeciwników prezydenta Richarda Nixona i toczonej przezeń wojny w Wietnamie, na tle której rozgrywa się snuta przez Reichardt anegdota (to akurat dający do myślenia pomysł). To przypadek prowadzi do tego, że wpada w ręce służb. Analogia do współczesnej sytuacji, a więc rządów Donalda Trumpa, jest aż nadto wyraźna.
Prawdopodobnie żaden inny film o napadzie nie wyglądał tak, jak wygląda „The Mastermind” (no, z wyjątkiem wspomnianej już „Pierwszej krowy”). Skąpany w jesiennych barwach Nowej Anglii utwór, sfotografowany przez Christophera Blauvelta, nadwornego operatora Reichardt, nie przypomina żadnego z wcześniejszych przedstawicieli konwencji, bo to jawna dekonstrukcja. Czy jednak to, że twórczyni dokonuje pewnego przewartościowania gatunkowego, zwalnia ją z obowiązku podtrzymywania w widzu zainteresowania opowiadaną historią? Oczywiście nie. Szkoda, że Reichardt o tym zapomina. Tak czy siak, to kino ciekawsze od jej poprzedniego projektu, czyli „Wystawy” (2022), a przy tym względnie zabawne, i to nie tylko w scenie, gdy banda rzezimieszków – chcąc ukryć swoją tożsamość – nasuwa sobie na głowy rajstopy.



