Pionierzy kapitalizmu
Film „Zdarzenie w Ox-Bow” (1943) Williama A. Wellmana jest dziś niczym kronika Dzikiego Zachodu oraz panującego tam prawa, a raczej bezprawia. Gdy zapomniane przez Boga miasteczko, położone gdzieś w Nevadzie, obiega wieść, że jednego z farmerów zamordowano, a jego bydło zrabowano, mieszkańcy – wbrew woli sędziego – decydują się wziąć sprawy w swoje ręce i ruszyć w pościg za bandytami, by następnie wymierzyć im sprawiedliwość, na jaką zasłużyli: stryczek. Owszem, w tym przypadku mowa jest dodatkowo o zabójstwie, ale na amerykańskim pograniczu już sama kradzież rogacizny traktowana była jako poważne wykroczenie, za które groziła śmierć (co więcej, w prawie rzymskim funkcjonował termin abigeatus określający nielegalne przywłaszczenie bydła z cudzego pastwiska, natomiast za panowania cesarza Hadriana sprawców takiej zbrodni czekała walka z gladiatorami, a zatem nic innego jak publiczny pogrzeb). Na zachodnich rubieżach kontynentu amerykańskiego zwykło się nawet mawiać, że pozbawienie człowieka konia, a więc skazanie go na pieszą tułaczkę do domu, równoznaczne jest z morderstwem, dlatego za czyn ten karano linczem (i był to łaskawy wyrok). Rustlerzy – lub po prostu koniokrady – byli kowbojami, którzy zaczęli uskuteczniać nieodpowiednie praktyki, przez co postrzegano ich jako osoby szczególnie pozbawione moralności. W „Pierwszej krowie” (2019) Kelly Reichardt nie dochodzi wprawdzie do złupienia bydła, a jedynie – lub aż, jak się ostatecznie okazuje! – do szabrowania mleka, ale tyle wystarczy, by odpowiedzialnych za ten niegodny czyn ścigać do upadłego.
W tym przedziwnym – być może jednym z najdziwniejszych – i z ducha neomodernistycznym westernie reżyserka proponuje zupełnie inną wizję podboju i zasiedlania ziem usytuowanych na zachód od rzeki Missisipi niż ta znana do tej pory. Oregon, jeszcze nienależący do Stanów Zjednoczonych, Rok Pański 1820. Otis Figowitz (John Magaro) pracuje jako wędrowny kucharz dla niewielkiej grupy traperów, która przemierza lasy w poszukiwaniu tak zwanego miękkiego złota, czyli zwierzęcych skór. W trakcie zbierania grzybów mężczyzna natrafia na King Lu (Orion Lee), Chińczyka pryskającego przed wściekłymi Rosjanami, gdyż – jak przyznaje – zabił jednego z nich. Figowitz postanawia go ukryć, a gdy ten czuje się bezpieczniej, ucieka. Panowie spotykają się po pewnym niezdefiniowanym czasie (elipsa to zresztą środek stylistyczny charakteryzujący cały film) w osadzie handlowej. King Lu zaprasza Otisa do swojej chaty w lesie, którą zaczynają wspólnie gospodarować.
Dzieje się to mniej więcej w momencie, gdy naczelnik wioski (Toby Jones) sprowadza do niej tytułową pierwszą krowę. Figowitzowi zbrzydł już chleb na mące i wodzie; marzy mu się wykwintniejsza strawa: ciastka na prawdziwym mleku. Nic prostszego. Protagoniści zakradają się do posiadłości zarządcy, by wydoić zwierzę – nie byle jakie skądinąd, bo z królewskim rodowodem! – a skoro udaje się raz, wracają każdej nocy, z premedytacją igrając z ogniem. Kiedy okazuje się, że wypieki Otisa są całkiem niezłe, mężczyźni podejmują solidarną decyzję, że będą nimi handlować. Rozkładają się więc z towarem na swoistym rynku i czekają na klientelę, która wnet zaczyna dopisywać. Oblane miodem łakocie robią furorę. Z dnia na dzień do ich stanowiska ustawiają się coraz dłuższe kolejki. Pragnienie zjedzenia słodyczy (być może to na tym etapie rodzi się pokutujące współcześnie uzależnienie Amerykanów od cukru) jest tak duże, że ludzie są gotowi zapłacić krocie, byle tylko zaspokoić głód. Produkty duetu nabywa także naczelnik, wprost niemogący uwierzyć, że takie smakołyki dostępne są poza Londynem. „Niektórzy nigdy nie wpadną na to, że są okradani” – komentuje stoicko King Lu. W miarę jak sakwa zapełnia się pieniędzmi, bohater staje się coraz zachłanniejszy.
Reichardt, której poprzednie filmy, na czele z westernem „Meek’s Cutoff” (2010), też rozgrywały się w jej ukochanym Oregonie, wreszcie zrealizowała kino – pomimo charakterystycznej powolności i kontemplacyjnego nastroju – pierwszej klasy, wraz z każdą sceną coraz bardziej angażujące, intrygujące i prowokujące do rozważań. Przypowieść o dwóch cukiernikach, pionierach wielkiego amerykańskiego biznesu, to anegdota wielopoziomowa i zniuansowana, w czym spora zasługa książki „The Half-Life” Jonathana Raymonda (stałego współpracownika reżyserki), która posłużyła za podstawę scenariusza pysznego niczym serwowane przez bohaterów bułeczki.
„Pierwsza krowa” to historia męskiego braterstwa, na co wskazuje zaczerpnięte z Williama Blake’a motto otwierające film: „Ptak – gniazdo, pająk – sieć, człowiek – przyjaźń”. To relacja inna niż wszystkie. Już sam format Akademii każe myśleć o tym dziele jako o antywesternie, ale coś zbliżonego Reichardt sygnalizowała także we wcześniejszym tytule, którego akcję ulokowała na tak zwanym szlaku oregońskim, prowadzącym migrujących w krytych wozach osadników aż do wybrzeży Pacyfiku. Rewizjonizm znacznie wyraźniej przejawia się tu dzięki obalaniu gatunkowych stereotypów. Figowitz i King Lu nie są modelowymi maczo. Wręcz przeciwnie – to wrażliwcy, stojący ponadto w kontrze, podobnie jak i cały film, do bohaterów „Zjawy” (reż. Alejandro González Iñárritu, 2015). Choć mieszkają razem, nie jest istotne, czy łączy ich coś więcej niż wspólny dach nad głową. Mężczyźni zaczynają od pewnego momentu budować razem życie. Znamienna – i naprawdę przepiękna zarazem – jest scena, w której Otis po raz pierwszy przybywa do chaty towarzysza. Oto gospodarz idzie narąbać drewna, a kucharz instynktownie wie, że nadeszła jego kolej na zamiatanie podłogi i ułożenie świeżych kwiatów w wazonie. Powstaje dom, tworzy się rodzina. Żaden z nich nie jest już samotny, a ich idealnie zachowane kości, odkryte w dziejącym się współcześnie prologu, potwierdzają, że nie umarli w pojedynkę, a u swego boku, ułożeni niczym kochankowie.
Panowie snują plany na przyszłość. Marzy im się uruchomienie hotelu w San Francisco, ówczesnej mekce pionierów, albo chociaż dobrej piekarni (zadziwiające, jak aktualnie brzmią te rozmowy i aspiracje, mimo licznych archaizmów używanych przez bohaterów). Jak zbić kapitał na rubieżach cywilizacji, kiedy się nie ma smykałki do polowań na zwierzynę? Na Dzikim Zachodzie nie może obyć się bez popełnienia przestępstwa (to, zdaje się, jeden z fundamentów jego legendy). King Lu jest myślicielem i przedsiębiorcą jednocześnie; człowiekiem gotowym podjąć ryzyko i złamać prawo, żeby zarobić. Krasula, którą co noc z niespotykaną w XIX wieku empatią doją, symbolizuje u Reichardt bogactwo, dobrobyt, sukces i niezależność (nie inaczej jest w „Krowie” Dariusha Mehrjuia, znakomitym irańskim filmie nowofalowym z 1969 roku). Zwierzę jest środkiem do celu. Problem w tym, że Chińczyk jest również niewolnikiem popularnego w owym czasie mitu Amerykańskiego Snu (w 1849 roku, a więc niespełna trzydzieści lat po wydarzeniach z filmu, do Kalifornii zaczęli ściągać ludzie ze Wschodu, Południa i Środkowego Zachodu, niesieni tam na fali gorączki złota). Gadatliwy King Lu pomysłów na biznes ma co nie miara. „Możemy zbić na tym fortunę” – to najczęściej powtarzane przezeń słowa. Idea sprzedaży ciasteczek, których nawet sam nie piecze, jest oczywiście genialna i stanowi rdzeń późniejszego funkcjonowania rynku, ale coś za coś. Reżyserka – być może pierwszy raz aż tak wyraźnie w karierze – buduje napięcie, sugerując, że każda kolejna wyprawa po mleko staje się coraz bardziej niebezpieczna i może być tą ostatnią. Bohaterowie narażają się, ale pragnienie powodzenia, które zapewni im niczym niezagrożoną przyszłość, zwycięża. Kapitalizm już u progu narodzin okazuje się pułapką. Myślenie, że jeszcze tylko raz, a potem koniec, nie idzie w parze z działaniem. Zguba wychyla się zza horyzontu.
Ten niespieszny western, prawdopodobnie najcichszy w historii kinematografii film o napadzie na bydło, poprzez swoją prostotę mieszającą się z poetyckością, a gdzieniegdzie również z naturalizmem, jest ostatecznie przypowieścią o pysze. Przy okazji, choć wcale nie na marginesie, to proekologiczny przekaz mający skłonić widownię do zatrzymania się lub nawet zrobienia kroku wstecz. W prologu Ameryka, stanowiąca metonimię całego globu, nie jest już tak dziewicza jak w 1820 roku. Odludzie nie istnieje. Naturalne zasoby kontynentu zostały splądrowane, a po wodach nie pływają już drewniane tratwy, a ogromne, zanieczyszczające środowisko statki towarowe. Czasy się zmieniły i wciąż zmieniają, jak śpiewał Bob Dylan (to zresztą szalenie folkowy film, tak w warstwie wizualnej, jak i audialnej), ale – na szczęście – przyjaźń pozostaje taka sama. Dość zwyczajna konkluzja, a przy tym jakże trafna i podnosząca na duchu, zwłaszcza w tej skrajnie spolaryzowanej epoce.