Zawód: reporterki
Polowanie rozpoczął w czerwcu 1962 roku, by na przestrzeni dwóch lat zabić kilkanaście mieszkanek Bostonu w różnym wieku. Jakimś sposobem wzbudzał zaufanie w przyszłych ofiarach – zupełnie przypadkowych, jak początkowo konstatowali śledczy – które wpuszczały go do domów. Gwałcił, a następnie dusił kobiety elementami ich własnej garderoby, bestialski akt wieńcząc związaniem w kokardę pończochy wokół szyj denatek. Porównywano go do zjawy. Gdy badającym sprawę udało się – na podstawie popełnionych przezeń mordów – stworzyć zalążek jego profilu psychologicznego, w grudniu 1962 roku zmienił niespodziewanie sposób działania, wywracając do góry nogami przyjęte werdykty. Pozbawił bowiem życia nie, jak dotychczas, samotną starszą panią o białym kolorze skóry, lecz młodą Afroamerykankę dzielącą pokój z przyjaciółkami.
Wreszcie ustalono, że do mieszkań wchodził, podając się za konserwatora budynku. Prasa nadała mu pseudonim „Dusiciel z Bostonu”. W końcu do zbrodni przyznał się Albert DeSalvo, ale z uwagi na brak dowodów skazano go na dożywocie nie za morderstwa, a za napaści, włamania i przestępstwa o charakterze seksualnym, jakich się uprzednio dopuszczał, grasując po okolicy jako „Zielony Człowiek” (od koloru stroju roboczego, który miał uwiarygadniać jego konserwatorski cel wizyty) lub „Mierniczy” (regularnie przedstawiał się jako łowca talentów chcący dokonać pomiarów potencjalnej kandydatki na modelkę). Został zasztyletowany w więziennym szpitalu w listopadzie 1973 roku. Pomimo szczegółowych zeznań, jakie złożył, wielu specjalistów poddawało w wątpliwość fakt, iż to właśnie DeSalvo był wspomnianym upiorem. Dopiero przeprowadzone w 2013 roku badania DNA wykazały, że można go połączyć przynajmniej z ostatnim przypisywanym mu zabójstwem, co nie oznacza wcale, że to samo da się powiedzieć o dwunastu wcześniejszych, w dalszym ciągu nierozwiązanych.
Już kilkakrotnie kino sięgało po tę historię – nakreśloną tu, rzecz jasna, w telegraficznym skrócie – i to zaraz po tym, jak DeSalvo trafił za kratki. W 1968 roku – a więc w momencie, gdy filmowcy nie potrafili jeszcze opowiadać o seryjnych mordercach (ba, nawet kryminolodzy wciąż się tej sztuki uczyli) – Richard Fleischer zrealizował pierwszego „Dusiciela z Bostonu”, w roli tytułowej obsadzając Tony’ego Curtisa, zaś do zinterpretowania postaci ściągającego go zastępcy prokuratora generalnego angażując Henry’ego Fondę. To stosunkowo nieudany obraz, nic sobie nierobiący z faktów, wykorzystujący je raczej, by stworzyć w dużej mierze fikcyjną anegdotę, czerpiącą z wydarzeń znanych opinii publicznej i nadal przez nią dyskutowanych (na szczególną uwagę zasługuje tu bodaj tylko zaawansowane – choć nie zawsze właściwie uargumentowane – zastosowanie techniki podzielonego ekranu, używanej chwilami jako wizualnej atrakcji, mającej przysłonić wszelkie nieścisłości fabularne). U Fleischera rozmawiają niemal wyłącznie mężczyźni. Kobiety natomiast sprowadzone zostają do poziomu ofiar, niemal bezimiennych, często kadrowanych tak, że nie widać ich twarzy (trudno zgodzić się ze stwierdzeniem, że reżyser chciał tak dobranymi środkami wyrazowymi zaoszczędzić odbiorcy drastycznych widoków; wszak utwór powstał w okresie, gdy w Hollywood nastąpiło rozluźnienie wewnętrznej cenzury).
Inaczej jest w „Dusicielu z Bostonu” AD 2023 autorstwa Matta Ruskina, który – inspirując się zajściami sprzed sześciu dekad – oddaje głos dwóm dziennikarkom odpowiedzialnym za ujawnienie przytoczonej sensacji. To zatem – w przeciwieństwie choćby do będącego niskich lotów kryminałem filmu Fleischera – noszące znamiona thrillera, solidne strukturalnie i konsekwentne formalnie kino reporterskie (jakże popularna konwencja w tradycji amerykańskiej X muzy!) o dążeniu do prawdy i sprawiedliwości, dla którego tło stanowi walka z ograniczeniami nakładanymi przez patriarchalnie ukształtowane społeczeństwo Stanów Zjednoczonych wczesnych lat sześćdziesiątych.
Oto zatrudniona w redakcji „Record American” Loretta McLaughlin (Keira Knightley), jako że jest kobietą, nie dostaje poważnych zleceń, gdyż te przeznaczone są dla facetów. Powinna zadowolić się tym, że mąż (Morgan Spector) w ogóle pozwala jej pracować, co jeszcze w poprzednim dziesięcioleciu, definiowanym przez prezydenturę Dwighta Eisenhowera – zwłaszcza w przypadku matki trojga dzieci – nie było znowuż takie oczywiste. Ma się ponadto cieszyć z możliwości sporządzenia niezbędnika każdej pani domu, sklecenia jakiejś porady dietetycznej lub zrecenzowania najnowszego modelu tostera (z łatwością da się zauważyć, że te trzy opcje oznaczają w gruncie rzeczy jedno i to samo). Choć podział w tym świecie jest z góry narzucony, Loretta nie rezygnuje z podejmowania prób przebicia szklanego sufitu (budowanego skądinąd zarówno przez współpracowników, jak i przez przedstawicieli innych grup zawodowych, z którymi żurnalistka ma do czynienia).
Dowiedziawszy się, że zajmująca pobliskie biurko Jean Cole (Carrie Coon) przygotowuje – w dodatku pod przykrywką – tekst o domach opieki i o tym, jak ich personel znęca się nad pacjentami, oraz zauważywszy pewną prawidłowość w nierozstrzygniętych przez bostońskich gliniarzy zbrodniach, idzie do naczelnego (Chris Cooper) z propozycją zagadnienia wartego opisania. Może i nie ma doświadczenia, a przez starszego kolegę po fachu traktowana jest protekcjonalnie (dość powiedzieć, że nazywa ją dzieciną), to kombinuje na tyle dobrze, że dostaje zielone światło dla zbadania tropów, byle tylko robiła to po godzinach. Loretta postanawia nie tyle ustalić profil potencjalnego mordercy (bądź morderców), co odnaleźć wspólny mianownik łączący zmarłe kobiety (to, że jest tej samej płci, co ofiary, sprzyja jej w nawiązywaniu kontaktów z ich matkami czy sąsiadkami).
Przyglądając się okolicznościom, zderza się z szeroko pojętą dyskryminacją. Nie ma znajomości, bez których ani rusz. Otwieranie kolejnych drzwi sprawia jej trudności, podobnie zresztą jak pierwsze zetknięcie ze zdjęciami z autopsji. Loretta nie zgrywa twardzielki. To, na co patrzy – dzieło zwyrodnialca – przeraża ją i wywołuje szok, jakiego nigdy prawdopodobnie nie doznała. Wytrwale dąży jednak do celu, by odkryć ostatecznie, że za atakami kryje się jakiś schemat. Artykuł ląduje na stronie tytułowej dziennika, ale temat wnet zostaje ucięty przez komendanta policji (Bill Camp), z którym – w mniejszym lub większym stopniu – układa się wydawca gazety (Robert John Burke). Sęk w tym, że zabójca wciąż panoszy się po mieście, siejąc coraz większy zamęt wśród jego mieszkanek. Zainteresowanie czytelników jest tak duże, że materiał wraca na tapet, zaś Loretcie – ku jej niezadowoleniu – zostaje przydzielona asysta w postaci Jean.
Ruskin całą energię skupia na bohaterkach w trakcie reporterskiego śledztwa. Do minimum ogranicza sferę prywatną, w krótkich i jakże trafnych scenach sugerując małżeńskie bolączki, tak Loretty (liberalny towarzysz wnet odsłania swe konserwatywne oblicze), jak i Jean (wystarczy ujęcie na jej męża, który z samego rana wzmacnia kawę alkoholem, by zrozumieć, że para ma problem). Reżyser nie definiuje swoich protagonistek przez macierzyństwo czy status relacji z partnerem, a poprzez ich stosunek do pracy, własnych granic i ich przekraczania. Mężczyźni wokół nazywają je ciziami i pismakami w szpilkach, chcąc tym samym zdyskredytować ich kompetencje. Są już – co ważne – ofiarami opresyjnego systemu. Podejmując się tego konkretnego wyzwania, obie mogą stać się poszkodowanymi w zupełnie innym sensie: doznając krzywdy, a nawet tracąc życie. One jednak nie odpuszczają.
Loretta i Jean biją na alarm i wyręczają nieudolnych policjantów (zdaje się, że tylko grany przez Alessandro Nivolę detektyw Jim Conley przykłada się tu do powierzonego mu zadania i pragnie im pomóc, przynajmniej przez jakiś czas). Ruskin, świadom tego, jak kończy się walka jego bohaterek z bostońskim mordercą, oddaje hołd ich fachowemu i obowiązkowemu podejściu do – nomen omen – duszącego miasto i Wschodnie Wybrzeże tematu. Owszem, to powolny film – trochę na wzór całkiem niedawnych „Mrocznych wód” (2019) Todda Haynesa – ale wszak równie powolne było prowadzone przez dziennikarki „Record American” dochodzenie. To zanurzone w zgniłej zieleni na poziomie formy kino nie jest przecież opowieścią o tytułowym zwyrodnialcu, a o kobietach próbujących pokrzyżować mu szyki, demaskujących przy okazji kulisy działania mediów w USA.