Pszczoły i mrówki

W 2017 roku na łamach „New Yorkera” ukazało się opowiadanie Kristen Roupenian „Kociarz” (w oryginale „Cat Person”), które odbiło się szerokim echem wśród Amerykanów. Na stronie internetowej magazynu miało ponad dwa miliony wyświetleń. Udostępniano je i komentowano na potęgę. Niejednokrotnie jego treść brano nie za fikcję literacką, a za reportaż. Krytycy pisali, że autorce udało się uchwycić trudne doświadczenia pokolenia millenialsów, zwłaszcza kobiet. Roupenian, kreśląc historię studentki drugiego roku, która wdaje się w romans ze starszym o ponad dekadę od siebie mężczyzną, pokazała, jak wyglądają randki w XXI wieku, dokładając tym samym cegiełkę do dyskursu zapoczątkowanego przez raczkujący wtedy ruch #MeToo. Tematem, jak często bywa w przypadku tak głośnych publikacji, zainteresowała się X muza, adaptując tekst Roupenian, sprytnie przekształcając całość w thriller, lecz niepotrzebnie dodając nastręczające problemów zakończenie.

Margot (Emilia Jones; znana z filmu „CODA” Siân Heder z 2021 roku) sprzedaje przekąski w lokalnym kinie wyświetlającym głównie klasykę. W pracy poznaje Roberta (Nicholas Braun), który najpierw kupuje u niej nietypowy jej zdaniem zestaw – duży popcorn i czerwone żelki – a potem, już po seansie, prosi ją o numer telefonu. Panienka zza lady, jak mężczyzna nazywa Margot, przekazuje mu swoje namiary. Zaczynają wymieniać się wiadomościami. Z każdym dniem wysyłają ich coraz więcej. Budowana za pośrednictwem komunikatora relacja układa się wprost wyśmienicie, tym bardziej że on przedstawia się jako zagorzały miłośnik kotów. Taylor (Geraldine Viswanathan; członkini obsady recenzowanej tu „Galerii złamanych serc” Natalie Krinsky z 2020 roku), przyjaciółka i współlokatorka Margot, a zarazem zagorzała i udzielająca się na forach dyskusyjnych feministka, przestrzega ją przed ryzykiem stwarzanym przez takie znajomości. Dziewczyna wprawdzie nie słucha argumentów, ale jednocześnie wyobraża sobie Roberta jako czyhającego na nią drapieżnika, skłonnego zgwałcić lub zabić. Tak czy siak, nie zważając na zagrożenie, Margot umawia się z trzydziestotrzyletnim gościem na spotkanie w cztery oczy. Choć randka przebiega w sztywnej atmosferze i wieńczy ją szalenie niezręczny pocałunek, młoda kobieta – wypiwszy kilka piw – decyduje się kontynuować schadzkę u Roberta w domu. Margot godzi się na seks, ale ten jest na tyle nieudany, wręcz odstręczający, że wie, iż nic z tego nie będzie. Poza tym nigdzie w mieszkaniu nie ma kotów. Kończy nieformalny związek z Robertem, co generuje kolejne problemy.

„Niebezpieczny kochanek” (2023) w reżyserii Susanny Fogel otwiera motto zaczerpnięte z Margaret Atwood: „Mężczyźni boją się, że kobiety ich wyśmieją. Kobiety natomiast – że mężczyźni je zabiją”. To hasło rezonuje w trakcie całej projekcji, a skoro tak, to nie ma mowy o szczęśliwym zakończeniu. To nie komedia romantyczna. Może i chwilami bywa zabawnie, ale to nie beztroska, a niepokój wylewa się z kadru. Dość oryginalne ostrzeżenie pojawia się już w początkowej sekwencji utworu. Gdy Robert podchodzi do baru obsługiwanego przez Margot, spoza kadru dobiega dźwięk ze zwiastuna reklamującego jakiś horror klasy B. „Sadysta, kryminalista, zdeprawowana bestia! Dzikszy od Jekylla, krwawszy od Draculi!” – informuje lektor, kiedy oczom zarówno widza, jak i głównej bohaterki ukazuje się tytułowy kociarz. To zestawienie jest jasne jak słońce i nie wróży nic dobrego, podobnie skądinąd jak księżyc w pełni, który obserwuje wracającą samotnie do akademika Margot. Innym złym omenem, zapowiadającym nieuchronną tragedię, jest czarny pies, na którego protagonistka natrafia, wchodząc do internatu (dokonujące dekapitacji zwierzę śni się jej jeszcze tej samej nocy).

Jako sygnały ostrzegawcze funkcjonują też sceny z ulubioną wykładowczynią Margot (graną przez Isabellę Rossellini), z tym że są one dużo mniej zawoalowane – metaforyczne rozmowy o kopulujących mrówkach i pszczołach wydają się aż zanadto oczywiste. W największym zaś stopniu za czerwone flagi robią tu interakcje z samym Robertem, który a to traktuje ją protekcjonalnie, określając jako przytoczoną panienkę zza lady, a to zjawia się znikąd pod drzwiami jej pracowni badawczej (z prowiantem w torbie), gdzie następnie z satysfakcją rozgniata w dłoni owada. Mężczyzna stwarza pozory miłego faceta (vide: „Obiecująca. Młoda. Kobieta” Emerald Fennell z 2020 roku). Zabiera koty do weterynarza, a zatem jest opiekuńczy i godny zaufania. Daje Margot buziaka w czoło, a więc wie, gdzie leżą granice. Udostępnia jej składankę, czyli jest staroświecki (pal licho, że wśród piosenek znajduje się „In My Room” Beach Boysów, wprost wskazująca na jakąś emocjonalną niedojrzałość). To, jak się okazuje, tylko fasada. Kelly (Hope Davis), matka Margot, stwierdza notabene, że świat, owszem, zmienił się, ale tylko na powierzchni – wewnątrz jest bowiem dokładnie taki sam jak kiedyś.

Robert wnet ujawnia swe prawdziwe oblicze. W rzeczonej scenie seksu, jednej z najbardziej niekomfortowych we współczesnym kinie, mężczyzna, do niedawna jeszcze dżentelmeński, przekształca się w samca, który w ogóle nie liczy się z nieodczuwającą przyjemności partnerką (nic dziwnego, jeśli wzorcem tego, co romantyczne, są dlań filmy pornograficzne oraz wizerunki toksycznej męskości kreowane na ekranie przez Harrisona Forda, wcielającego się przed laty w Hana Solo, Indianę Jonesa czy Ricka Deckarda). Margot natomiast wchodzi tu w rolę, którą z pewnością zaaprobowałaby jej niedzisiejsza mamusia – staje się usłużna i potulna, by ostatecznie, chcąc przerwać fundowaną jej męczarnię (na bieżąco komentowaną w wyobrażonej rozmowie z sobą samą, trochę jak w „Annie Hall” Woody’ego Allena z 1977 roku), udawać orgazm. Dziewczyna robi to, choć równie dobrze mogłaby powiedzieć, do czego jej swoiste alter ego ją zachęca, że się rozmyśliła. Tym jednak mogłaby zranić kruchą psychikę Roberta (znamienne, że on nie miałby raczej skrupułów, by uraczyć ją podobnym sądem).

Tak się zresztą dzieje, gdy Margot – a właściwie Taylor – ucina relację za pośrednictwem wiadomości tekstowej. Robert przestaje zgrywać świętoszka, odpłacając pięknym za nadobne: a to wystając pod kinem, a to mieszając protagonistkę z błotem i wyzywając ją od dziwek (znamienne, że w recenzowanym tu filmie „Fresh” Mimi Cave z 2022 roku grana przez Daisy Edgar-Jones bohaterka słyszy od kolesia, z którym idzie na kolację, że jest „nadętą suką”, kiedy tylko odrzuca jego liche starania). Zgłaszanie sprawy na policję nie ma sensu, bo przecież do przestępstwa nie doszło (przynajmniej na razie).

Fogel rysuje w „Niebezpiecznym kochanku” anegdotę z jednej strony ku przestrodze, a z drugiej – oddającą emocje towarzyszące randkującym kobietom, które muszą być w pełni gotowości, by uciekać, gdy robi się gorąco. Uczynienie z adaptacji dreszczowca służy przekazowi, zwłaszcza w momentach, w których Margot kroczy po cienkiej linii dzielącej świat przedstawiony na realny i fikcyjny, prezentując tym samym potencjalne scenariusze tego, w jaki sposób może potoczyć się dana sytuacja (dziewczyna jest zakochaną w starych filmach kinomanką, a zatem bez problemu potrafi wyobrazić sobie nawet najbrutalniejszy bieg wydarzeń). Szkoda, że Fogel – wespół z autorką skryptu Michelle Ashford – decyduje się rozszerzyć pole widzenia o epilog, którego nie ma u Roupenian. O ile opowiadanie kończy się epizodem, w którym Robert daje upust swojej wściekłości i w potoku wiadomości ubliża Margot, o tyle u Fogel pojawia się bardzo eksplicytny ciąg dalszy, pełen przemocy i niepozostawiający żadnych złudzeń co do intencji antagonisty, mizogina co się zowie (słowo „incel” nigdy tu nie pada). Otwarty, zasugerowany w oryginale finał, pozostawiał więcej przestrzeni do domysłów. Bezpośrednie zakończenie zaproponowane przez Fogel i Ashford spłyca tę drzemiącą u Roupenian ambiwalencję.

Recenzja filmu Niebezpieczny kochanek (Cat Person); reż. Susanna Fogel; USA 2023; 120 minut