Wszystko na sprzedaż
W monumentalnej książce „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych” Howard Zinn pisze: „W latach siedemdziesiątych bezrobotnych było 54 procent dorosłych mężczyzn w rezerwacie Pine Ridge, a jedna trzecia rodzin otrzymywała zasiłek lub rentę. Alkoholizm był tu zjawiskiem powszechnym, często też zdarzały się samobójstwa. W plemieniu Oglala średnia długość życia wynosiła czterdzieści sześć lat”. Mniej więcej w tym samym czasie, w którym ukazała się publikacja Zinna, do Dakoty Południowej, a więc tam, gdzie znajduje się wydzielony obszar zamieszkiwany przez Indian Lakotów, udał się fotoreporter Aaron Huey, by uwiecznić definiowaną przez ubóstwo codzienność owej społeczności. Na wykonywane prawie przez dekadę zdjęcia trafiła następnie Chloé Zhao, która – zainspirowawszy się znaleziskiem – również wybrała się do Pine Ridge. Tam, słuchając relacji otwierających się przed nią ludzi z marginesu, zrealizowała „Pieśni braci moich” (2015).
Kilka miesięcy po premierze filmu na festiwalu Sundance na plan „American Honey” (reż. Andrea Arnold, 2016) weszła aktorka Riley Keough (znana z recenzowanej tu „Zoli” Janiczy Bravo z 2020 roku), która w trakcie kręcenia rzeczonego tytułu poznała dwóch naturszczyków, Franklina Siouxa Boba i Billa Reddy’ego. Ona także, zbratawszy się z chłopakami, a potem przedstawiwszy ich swej przyjaciółce i partnerce biznesowej Ginie Gammell, ruszyła w kierunku rezerwatu, by poznać rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej oraz – okazując im szacunek i nie chcąc stracić zaufania, jakie w niej pokładali – opowiedzieć ich historię. Tak oto, po wielu latach prac, powstał będący hołdem dla Lakotów oraz wyreżyserowany przez Keough i Gammell utwór „Rumaki wojny” (2022), na festiwalu w Cannes nagrodzony Złotą Kamerą dla najlepszego debiutu.
To kino łączące w sobie treść wynikającą z przekazu Zinna („Okiełznane plemiona indiańskie, pokonane przemocą i głodem, zostały podzielone i rozmieszczone w rezerwatach, gdzie cierpiały dokuczliwą biedę” oraz „W 1890 roku pewnego zimowego dnia żołnierze armii amerykańskiej zaatakowali obóz rozbity w okolicach strumienia Wounded Knee w Dakocie Południowej i wymordowali około trzystu mężczyzn, kobiet i dzieci; była to ostatnia masakra rdzennej ludności i punkt kulminacyjny trwającej cztery stulecia eksterminacji, rozpoczętej wraz z przybyciem Kolumba, który stwierdził, że kontynent ten należy do białych”), obserwacje Hueya zamknięte w nieruchomych fotografiach, intymność dzieł Zhao – nie tylko „Pieśni braci moich”, ale i „Jeźdźca” (2017) – a także doświadczenia autochtonicznych scenarzystów i sprzężoną ze szczerością wrażliwość reżyserek.
W „Rumakach wojny” splatają się losy dwóch chłopaków z Pine Ridge. Dziesięcioletni Matho (LaDainian Crazy Thunder), dorastający bez matki, ale za to z przemocowym ojcem, czas po szkole spędza z trzema kumplami, najpierw – dość niewinnie – jeżdżąc na rowerach lub grając na konsoli, a później sprzedając lokalnym ćpunom narkotyki należące do rodziciela. Zarobione w ten sposób pieniądze wydaje, kupując słodycze i gazowane napoje (śmieciowe żarcie, jakim żywią się źle sytuowani Indianie, jest tu skontrastowane z posiłkami serwowanymi i popijanymi winem przez białych). Gdy bojowo nastawiony tatko dowiaduje się, co robi synalek, wyrzuca go z domu. Matho musi radzić sobie sam. Schronienie znajduje u kobiety, która wprawdzie handluje metamfetaminą, ale zapewnia dach nad głową, osobne łóżko, ciepły posiłek i kubek świeżo zaparzonej kawy. Sęk w tym, że małolat z trudem dostosowuje się do reguł panujących w jej tipi.
Ponad dwukrotnie starszy od niego Bill (Jojo Bapteise Whiting) wydaje się w porządku młodzieńcem, ale pogubionym, i to bardzo. Ma dwoje dzieci, każde z inną kobietą. Jedna siedzi obecnie w więzieniu i stale wydzwania, ku niezadowoleniu chłopaka, druga z kolei jest tak wściekła, że telefonów od Billa nie odbiera wcale. On zaś, znalazłszy pudla na swym podwórku, oddaje zgubę właścicielce, by podczas spotkania zorientować się, że jeśli kupi psinę, będzie mógł handlować jej miotem. Nabywa zwierzę i zostaje hodowcą. Forsę, jaką w przyszłości zgarnie, przeznaczy na poczet wychowania synów – główkuje. Któregoś dnia Bill, przemierzając wysłużonym samochodem równiny, poznaje Tima (Sprague Hollander), właściciela fermy indyków. Mieszkający poza rezerwatem mężczyzna łapie gumę i prosi młokosa o podwózkę. Bill postanawia wykorzystać to przypadkowe spotkanie, by ubiegać się o posadę w firmie Tima; posadę, którą ostatecznie dostaje. On, w przeciwieństwie do Matho, potrafi się zaaklimatyzować. Gorzej z nowym pracodawcą i jego żoną Allison (Ashley Shelton), którzy na członka szczepu Oglalów patrzą z wyższością, stwarzając przy tym pozory, że jest inaczej.

Obaj bohaterowie „Rumaków wojny” potrzebują gotówki. Trudno im się dziwić, że za wszelką cenę chcą wykaraskać się z biedy, zwłaszcza że żyją zawieszeni pomiędzy bogatą tradycją Lakotów – niekoniecznie w sensie ekonomicznym – a postępującym konsumpcjonizmem (dobrym tego wyrazem jest zarówno jedno z pierwszych ujęć filmu, w którym jezdnią suną naraz samochody oraz konie, jak i miksowanie w obrębie ścieżki dźwiękowej kawałków rapowych z pradawną niemal muzyką Indian). W ich świecie wszystko jest na sprzedaż, zupełnie tak, jakby naznaczone było resentymentami i brutalną przeszłością, przez którą nie tak łatwo spojrzeć nawet nie tyle w przyszłość, co na teraźniejszość. Żadnemu z nich nie zależy na pieniądzach dla samych pieniędzy. Matho, podejmując pewne kroki, pragnie zwrócić na siebie uwagę ojca. Bill, biegając z pudlem w tę i we w tę oraz spełniając zachcianki szefa, chce związać wreszcie koniec z końcem, by móc się ustatkować. Żaden z nich nie przewidział, że za dotarcie do celu zapłacą aż takim rozczarowaniem. Matho ląduje na bruku, Bill zostaje upodlony.
To znamienne, że Tim zajmuje się hodowlą indyków, które są wszak symbolem Święta Dziękczynienia, obchodzonego na pamiątkę obfitych plonów AD 1621, zebranych przez pielgrzymów ze statku Mayflower i celebrujących to wydarzenie wraz z Indianami z przychylnego im i pomocnego plemienia Wampanoagów. Abstrahując od tego, czy rdzenni mieszkańcy faktycznie przynieśli to konkretne ptactwo na biesiadę, w filmie Keough i Gammell stanowi ono metaforę odwrócenia porządków oraz dowód na to, że kolonizacyjne praktyki białych nie znają żadnych granic. Na tym poziomie również dochodzi do zderzenia dawnego dziedzictwa z kapitalizmem. Oto bowiem w „Rumakach wojny” indyk, służący niegdyś jako element pojednania, staje się kolejnym towarem w merkantylnej machinie, i to zabijanym oraz sprzedawanym na masową skalę.
To zresztą niejedyny przykład na to, że Tim (ergo: biały człowiek) wciąż zawłaszcza pewną spuściznę. Wnet okazuje się, że Bill przydaje mu się do czegoś jeszcze, a mianowicie do sprowadzania z Pine Ridge indiańskich kochanek. Imperialistyczny najeźdźca, zbyt literalnie interpretując słowa starotestamentowego Boga, czyni sobie ziemię poddaną; ziemię nienależącą bynajmniej do niego. Ograbiając tubylców z wszelkich dóbr, zamyka ich w rezerwatach rozsianych po kontynencie, rzekomo po to, by zintegrować rodowitych Amerykanów i nie dopuścić do roztrwonienia ich kultury.
Matho i Bill są do siebie podobni. Może tak naprawdę są tą samą postacią, ale na innych etapach życia. Na pewno reprezentują – na zasadzie synekdochy – losy wielu Lakotów: tkwi w nich instynktowna chęć przetrwania, są waleczni i zdesperowani, mają talent do przedsiębiorczości, ale są też zranieni, poturbowani, okaleczeni. Tęsknią za miłością lub podobnym pozytywnym uczuciem, w którym mogliby znaleźć azyl. Obaj są dziećmi. Matho – dosłownie. Bill zaś – w przenośni (on nie jest gotowy na bycie ojcem). Realia, w jakich dorastają, zmuszają ich do tego, by dojrzewali coraz szybciej i szybciej.
Zarówno Matho, jak i Bill spotykają na swej drodze bizona. Nie są pewni, czy to, co ujrzeli, jest prawdziwe. W wierzeniach Lakotów to święte zwierzę, symbol życia, obfitości i wytrwałości. Skoro się pojawia, to znaczy, że wskaże drogę, choćby i wyboistą, ale prowadzącą w słusznym kierunku (niekoniecznie związanym z doczesnością). Ważący około tony majestatyczny ssak, którego populację – a jakże! – biali niemal wybili, staje się przewodnikiem i doprowadza wreszcie do spotkania protagonistów. Keough i Gammell są mediatorkami pozwalającymi rdzennym Amerykanom snuć swą opowieść, czasami niespieszną, innym zaś razem – porywającą.