#ProjektFloryda

W październiku 2015 Aziah „Zola” King, kelnerka z Detroit, zamieściła na Twitterze składający się ze 148 wpisów wątek, w którym w barwny, energiczny i zarazem pulpowy sposób zrelacjonowała odbytą uprzednio niezwykłą podróż, którą już miesiąc później David Kushner – dziennikarz magazynu „Rolling Stone” i autor obszernego artykułu poświęconego niesłychanej odysei i temu wszystkiemu, co wokół niej miało miejsce – nazwał „największą sagą o striptizie, jaką kiedykolwiek zapostowano”. Dziewiętnastoletnia wówczas King, dorabiająca sobie jako tancerka w nocnych klubach, została namówiona przez świeżo poznaną kobietę o imieniu Jessica na weekendowy wyjazd do Tampy na Florydzie, by tam zarobić trochę łatwej kasy, rozbierając się i wijąc na rurze przed mężczyznami. Rzecz w tym, że wycieczka wnet zamieniła się w zgoła coś innego. Opowieść umieszczona przez dziewczynę w mediach społecznościowych – w czasach, gdy użytkownicy Twittera musieli zmieścić się w 140 znakach – zawierała opisy prostytucji, próby samobójczej, a nawet morderstwa.

Nic zatem dziwnego, że wnet historią – ostatecznie, jak się okazało, a czego dowiódł Kushner w swym tekście, podkoloryzowaną przez King, co bynajmniej nikogo nie zraziło, a wręcz przeciwnie – zainteresowało się Hollywood, bodaj po raz pierwszy w dziejach dostrzegając potencjał drzemiący w platformie przeznaczonej do mikroblogowania. Już w 2016 roku ogłoszono, że reżyserem adaptacji ćwierkanej anegdoty został James Franco, ale w związku z wysnutymi przeciwko niemu oskarżeniami o molestowanie seksualne dość szybko zrezygnowano z jego usług (co nie oznacza bynajmniej, że jego duch nie unosi się nad całością; w napisach końcowych gotowego filmu pojawia się nawet nazwisko jego brata, Dave’a Franco, będącego jednym z producentów obrazu). Projekt przejęła Janicza Bravo, reżyserka wyjątkowo fatalnego tytułu, jakim jest jej pełnometrażowy debiut, a mianowicie „Cytryna” (2017), żenująca opowiastka o niespełnionym aktorze przeżywającym kryzys wieku średniego, mogąca się pochwalić jedynie dość rozpoznawalną obsadą (od Judy Greer przez Gillian Jacobs po Michaela Cerę), i niczym ponadto. Bravo, tym razem przy współudziale dramaturga z prawdziwego zdarzenia, czyli Jeremy’ego O. Harrisa, na podstawie rzeczonych tweetów King, stworzyła scenariusz „Zoli” (2020), hipnotyzującej i bajkowej – tak na poziomie treści, jak i estetyki – czarnej i soczystej do szpiku kości komedii, która, gdy trzeba, nie ucieka od poważnego tonu, prezentując niebezpieczną wyprawę wypełnioną striptizerkami, prostytutkami, alfonsami i mordercami.

Trzon wątku opublikowanego na Twitterze pozostaje niezmieniony, zaś Bravo opatruje czołówkę informacją, że większość tego, co ma zaraz nastąpić, jest prawdą. Zola (Taylour Paige) obsługuje w restauracji niejaką Stefani (znakomita Riley Keough, grająca stereotypową przedstawicielkę tak zwanych białych śmieci, nakładająca na swój występ – niczym blackface – afroamerykańską odmianę języka angielskiego). Dziewczyny zakumplowują się, a już następnego dnia wyjeżdżają na Florydę. Sęk w tym, że gdy Stefani odbiera Zolę spod domu, w samochodzie nie jest sama. Towarzyszą jej dwaj mężczyźni: niezbyt rozgarnięty partner Derrek (Nicholas Braun) oraz tajemniczy Abegunde (Colman Domingo).

Riley Keough i Taylour Paige w filmie "Zola" (reż. Janicza Bravo, 2020)

Główna bohaterka niemal od razu wyczuwa niebezpieczeństwo i zaczyna żałować swojej decyzji. Nie może wysiąść z auta, choć próbuje, ale Abegunde sprowadza ją na ziemię, mówiąc, że wie, gdzie mieszka. Ultimatum działa. Zola i troje obcych osób jadą do Tampy. Sprawy krystalizują się, gdy Stefani wyznaje, iż narwany Abegunde się nią opiekuje. „W slangu striptizerek oznacza to tyle mniej więcej, że jest jej alfonsem” – mówi Zola w słyszanej raz po raz narracji prowadzonej sponad kadru. Dziewczyna nie po to tu przyjechała, by się prostytuować. Nie na to się pisała. Chciała po prostu zatańczyć. Czy rzeczywiście Zola jest aż tak niewinna? Czy faktycznie nie wiedziała, o co w tym wszystkim chodzi? I w końcu: czy naprawdę nie przyłączyła się do Stefani, gdy ta obsługiwała klientów w pokoju hotelowym, pozostając jedynie jej nową promotorką, wyciągającą za usługę dużo więcej niż Abegunde? Te pytania nasuwają się same, ale odpowiedzi, jakiekolwiek by nie były, nie mają większego znaczenia.

Film w reżyserii Bravo traktuje całą tę historię opisaną w mediach społecznościowych z przymrużeniem oka, jako pewien punkt wyjścia do realizacji wystrzałowego kina, któremu daleko do realizmu, a blisko do skąpanej w neonach fantazji, pełnej humoru niewymuszonego i nieoczywistego. To oparte na suspensie mroczne widowisko, które nie zapomina, iż jest w gruncie rzeczy ekranizacją tekstu umieszczonego w mediach społecznościowych, w związku z czym korzysta ze stosowanych przez nie rozwiązań, nigdy jednak nie stając się ich zakładnikiem (przypominają o tym niesłabnące dźwięki ćwierkania znane z Twittera, ale nic więcej). „Zola” jest niesioną na haju wybuchową mieszanką kilku hitów ostatnich lat. Można w niej wyczuć inspiracje zarówno Seanem Bakerem i jego „Gwiazdeczką” (2012), „Mandarynką” (2015) oraz „Projektem Floryda” (2017), jak i „Spring Breakers” (2012) Harmony’ego Korine’a, a nawet „American Honey” (2016) autorstwa Andrei Arnold. To szalenie cielesny i rozerotyzowany film, w którym intymność zostaje podbita przez charakterystyczne dla 16-milimetrowej taśmy ziarno (dość nietypowy, trzeba przyznać, wybór, jak na utwór nawiązujący do cyfrowych mediów).

Gdzieś na marginesie Bravo serwuje feministyczne przesłanie obrazu, zwracając uwagę na to, ile krzywdy wyrządza kobietom sutenerstwo. Wchodząc w to bagno – przekonuje reżyserka – trudno się z niego wygrzebać. „Masz co ubrać, prawda? Chodzisz najedzona, tak? Włosy, paznokcie i cała reszta tych bzdetów są odpicowane. Bak zatankowany, zgadza się?” – mówi Abegunde do Stefani, gdy ta śmie prosić o większą część zysków po tym, jak przy pomocy Zoli udaje jej się rozkręcić interes w stopniu, w jakim jej alfonsowi nawet się nie śniło. Film Bravo to zatem zakonspirowana opowieść o Ameryce, w której kobiety cierpią, zaś lokale ze striptizem są jedynie przykrywką dla nielegalnego handlu ludźmi i wiążącej się z nim brutalnej przemocy.

Recenzja filmu Zola; reż. Janicza Bravo; USA 2020; 90 minut