Wiatr w oczy

Dwudziestoczteroletnia Gia (Tia Nomore) jest w ciąży. Nie byłoby w tym bynajmniej nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iż jednocześnie stara się odzyskać prawa do opieki nad córką i synem, dziećmi w wieku wczesnoszkolnym. Kobieta robi, co może, by udowodnić państwu, że nadaje się na matkę, ale wiatr wieje jej w oczy z taką siłą, że nietrudno o upadek.

Pracując jako asystentka w zakładzie fotograficznym, zarabia marne grosze, przez co nie może sobie pozwolić ani na porządne jedzenie (stołuje się w barach szybkiej obsługi, gdzie żarcie w Stanach Zjednoczonych kosztuje najmniej), ani na wyprawkę dla noworodka (nie dostawszy zaliczki od szefa, kradnie pieluchy z wózka stojącego na placu zabaw). W robocie i w korkach – mieszka wszak w rejonie zatoki San Francisco w Kalifornii, gdzie gęstość zaludnienia jest tak duża, że okolica ta należy do najbardziej zatorowanych na planecie – spędza tyle czasu, że niełatwo jej dotrzeć na cotygodniowe spotkania z pociechami, co z kolei nie podoba się opiece społecznej (podobnie jak to, że ojca na horyzoncie nie ma, ale przecież samotne rodzicielstwo to nie wybór Gii).

Godziny, które mogłaby wykorzystać na dorobienie sobie do wypłaty, poświęca na kursy mające pomóc jej w wyjściu na prostą. Nie ma, co oczywiste, ubezpieczenia. Żeby związać jakoś koniec z końcem, żyje – jak zresztą miliony Amerykanów wzdłuż i wszerz kraju – korzystając z popularnych kuponów zniżkowych, ale nie zmienia to faktu, że jej kartę płatniczą co rusz odrzucają sklepowe terminale. Ilekroć do kogoś dzwoni, mechaniczny głos w słuchawce informuje ją o niskim stanie konta, z każdym kolejnym telefonem kurczącym się coraz mocniej. Komórkę na kartę trzeba doładować, a starą toyotę camry, dzieloną skądinąd z siostrą – zatankować. „Staram się, jak mogę” – mówi.

Nie sposób jej nie wierzyć, ale dla sądu to za mało, by zgodzić się na ponowne połączenie rodziny. Gia znajduje się pod ścianą, w związku z czym zaczyna rozważać otwartą adopcję, czyli taką, która – jak tłumaczy jej panna Carmen (Erika Alexander z „Po prostu żyj” Matta Smuklera z 2022 roku) – umożliwia biologicznej matce odwiedzanie wydanego przez nią na świat malca. Tak będzie lepiej, przynajmniej dla Bogu ducha winnego brzdąca. Choć Gia kocha swoje potomstwo, to nijak nie może sobie pozwolić na to, by je wychować, by zapewnić mu stabilność. Zanim wpadła za pierwszym razem, miała marzenia. Chciała pójść na studia, które otworzyłyby jej drzwi do koszykarskiej kariery. Teraz śni tylko o jednym – o tym mianowicie, by móc widywać latorośle bez nadzoru osób trzecich. Ale nawet tego nie jest w stanie im obiecać. Nie w tej sytuacji. Nie w realiach, które ludzi urodzonych po złej stronie torów ciągną w dół. „To część bożego planu” – powtarza Trina (Doechii), jej najbliższa kumpela, lecz Gia nie wierzy w te brednie. Gia chyba już w nic nie wierzy.

„Earth Mama” (2023) to reżyserski debiut Savanah Leaf, twórczyni, której dopiero co stuknęła trzydziestka, byłej reprezentantki Wielkiej Brytanii w siatkówce (uczestniczyła w Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Londynie w 2012 roku), realizatorki wideoklipów (nominacja do Grammy za teledysk do piosenki „This Land” Gary’ego Clarka Jr. z 2019 roku). To film oparty na dokumentalnej krótkometrażówce „The Heart Still Hums” (2020) autorstwa Leaf i Taylor Russell, aktorki znanej między innymi z „Fal” (reż. Trey Edward Shults, 2019). To kino ciche i spokojne, pod którym aż bulgocze od emocji, skrajnych, tłumionych, nigdy niewypowiedzianych. To dzieło oparte na zbliżeniach tak intymnych, że aż bolesnych, przeszywających, niewygodnych (spora w tym zasługa młodej, choć zdecydowanie doświadczonej operatorki, czyli Jody Lee Lipes). To utwór dojrzały, wpisujący się w żywy obecnie nurt rewizjonistycznego spojrzenia na macierzyństwo, wyrażany choćby przez „Nigdy, rzadko, czasami, zawsze” (reż. Eliza Hittman, 2020) czy „Tysiąc i jeden” (reż. A. V. Rockwell, 2023), a nawet „Polne drogi mają smak soli” (reż. Raven Jackson, 2023), w którym główna bohaterka również – niczym Gia – wyraża się poprzez bezpośredni kontakt z naturą.

„Earth Mama” to portret kobiety pod presją, mierzącej się z systemem, robiącej wszystko, co w jej mocy, by dopiąć swego, a jednak wciąż turbowanej, przewracanej, spychanej. Leaf oszczędnie opowiada o przeszłości protagonistki, pozwalając widzowi na zaznajomienie się z podstawowymi faktami – scena, w której Gia, kontrolowana przez urzędniczkę, oddaje mocz do pojemniczka, mówi, rzecz jasna, więcej niż słowa – oraz na współodczuwanie. Reżyserka, kreśląc tę historię tak, a nie inaczej, zachęca odbiorcę do rozbudzenia w sobie empatii. Leaf pokazuje patologie, jakimi rządzi się Ameryka, wyraźnie konstatując, iż problemy dotykające obywateli, zwłaszcza zaś tych o kolorze skóry innym niż biały, to coś, czego doświadcza się dzisiaj, ale doświadczało się również wczoraj. „Earth Mama” to niesłychanie humanistyczny obraz, który w zalewie filmów proponowanych przez media strumieniowe łatwo przeoczyć. Warto jednak dać mu szansę.

Recenzja filmu Earth Mama; reż. Savanah Leaf; USA — Wielka Brytania 2023; 97 minut