Zapasy w świetle
Szkoła, treningi, imprezy, spotkania z dziewczyną, a wszystko to na bieżąco dokumentowane w mediach społecznościowych – tak życie Tylera (Kelvin Harrison Jr.), nie tylko zdolnego, ale i popularnego ucznia, członka licealnej drużyny zapaśniczej, definiuje dynamiczna i pełna werwy czołówka „Fal” (2019) w reżyserii Treya Edwarda Shultsa. Któregoś razu chłopak doznaje kontuzji, dość powszechnej w uprawianej przezeń dyscyplinie (mowa o uszkodzeniu obrąbka stawu ramiennego), zagrażającej dalszej karierze. Lekarz radzi mu, by zaprzestał aktywności fizycznej i poddał się natychmiastowej operacji. Niewykluczone, że będzie musiał przez to pauzować do końca sezonu, a wtedy jego cały i na pozór bezpieczny świat legnie w gruzach. Wystraszony, nikomu o niczym nie mówiąc i chcąc zachować pełne stypendium sportowe, ignoruje diagnozę i postanawia ćwiczyć dalej, pomimo bólu. Gdyby miał rodziców, którym mógłby powiedzieć, jak się sprawy mają, bez konieczności słuchania wykładu o słabościach, zagryzaniu zębów i parciu naprzód, pewnie byłoby mu łatwiej. Tymczasem robi wszystko po swojemu, nie licząc się z konsekwencjami. Sięga po oksykodon, który znajduje w szafce nocnej ojca, łącząc go następnie z alkoholem i marihuaną. Jego stan tylko się pogarsza, a apogeum przychodzi w dniu zawodów. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej w momencie, gdy Alexis (Alexa Demie), w telefonie zapisana wprost jako Bogini, oznajmia mu, że jest w ciąży, nieplanowanej, rzecz jasna. Oto zaczyna się dramat prowadzący do prawdziwej tragedii, a zaraz potem całość przekształca się w zupełnie inny film, którego bohaterem nie jest już bynajmniej Tyler. To czas przeznaczony dla jego siostry Emily (Taylor Russell), cichej nastolatki i introwertyczki, do tej pory będącej zawsze gdzieś na drugim planie i dorastającej w cieniu utalentowanego brata (nawet na fortepianie chłopak gra fantastycznie!), nieustannie dopingowanego przez rodziców.
Już dwie początkowe sceny, w których cała rodzina gromadzi się w jednym miejscu – najpierw w kościele, a zaraz potem w restauracji – wskazują na to, że widz ma do czynienia z dysfunkcyjną komórką społeczną. Coś tu wyraźnie nie gra. Ronald (Sterling K. Brown), ojciec nastolatków, całą uwagę skupia na Tylerze. Niby serdecznie i na poły żartownie popycha go do działania, ale więcej w tym podejściu surowości i terroru, niż mogłoby się pierwotnie wydawać. Znaczna część utworu autorstwa nieco ponad 30-letniego Shultsa, Teksańczyka odpowiedzialnego wcześniej za filmy „Krisha” (2015) oraz „To przychodzi po zmroku” (2017), skupia się na relacji taty z synem. Na niej opiera się cała anegdota, z niej wynikają wszelkie złe decyzje podejmowane przez młodzieńca, a ostatecznie również dramat przeżywany przez Emily.
Apodyktyczny i rywalizujący ojciec – wymagający, choćby inni nie wymagali – jest największym problemem chłopaka. Ronald inwestuje nie tylko zarobione pieniądze, ale i całą energię w to, by Tyler był najlepszy i osiągnął sukces, czy ten tego chce, czy nie. Ignorując córkę, sprawia, że nastolatek wylewa pot i łzy, a wreszcie także krew, żeby dojść do perfekcji. Nie ma tu miejsca na upadki czy skarżenie się na ból – sam zresztą robi to samo: choć ma kłopoty z kolanem, obciąża je podczas kolejnych wspólnych treningów, a cierpienie uśmierza wspomnianymi opioidami. Tego typu nawyki – a także wiele innych, głównie negatywnych – Tyler przejmuje po ojcu i zaczyna wdrażać je we własnym życiu.
Żeby pozwolić sobie na przestronny dom na przedmieściach Miami, trzeba się napracować. Nie ulega wątpliwości, że Ronald dba o rodzinę, o czym przypomina pozostałym na każdym kroku, twierdząc, że wszystko jest na jego barkach, że to on ich utrzymuje, pracując jako kierownik budowy, a dzięki niemu są w tak komfortowym położeniu. „To mój dom” – wyznaje, oczekując wdzięczności. To człowiek, który zdaje sobie sprawę z systemowego rasizmu, kwestii poruszanej tu, w przeciwieństwie do wielu innych wątków, bardzo subtelnie, co nie czyni z niej tematu eksploatowanego tabloidowo, a jednak stale obecnego w świadomości zarówno bohaterów, jak i widza. „Cisnę nie dlatego, że chcę, ale dlatego, że muszę. Nie stać nas na luksus bycia przeciętniakami; musimy harować i starać się dużo bardziej, by coś osiągnąć” – tłumaczy synowi, beztroskiemu przedstawicielowi generacji Z, mając na względzie fakt, iż czarnym w Stanach Zjednoczonych zwyczajnie nie jest łatwo.

To jednak powoduje, że chłopak stale jest pod presją. Ojciec obciąża ciężarami nie tylko jego barki, ale również psychikę. Hańbą byłoby wylecieć z drużyny, jeszcze większą – stracić stypendium. Nic dziwnego, że Tyler podejmuje takie, a nie inne decyzje, zaklinając rzeczywistość wykrzykiwanymi w szatni słowami: „Nie można mnie pokonać, jestem maszyną!”. Równia pochyła, na jaką trafia, to efekt strachu kamuflowanego pod płaszczem troski i miłości (tej ostatniej jest tu zresztą szalenie mało, mimo iż już na samym początku z ambony wybrzmiewa zaczerpnięty z nowotestamentowego Listu do Koryntian hymn autorstwa świętego Pawła). Staczając się po niej, chłopak powiela błędy ojca. Gdy więc Alexis zachodzi w ciążę, przerażony nastolatek, za młody, by wychowywać potomka, każe jej usunąć dziecko. Staje się równie autorytarny. Gdy z kolei dziewczyna wychodzi z kliniki, nie dokonawszy aborcji, Tyler wpada w szał, który zaowocuje najpierw rozstaniem, a potem tragedią (trzeba zauważyć, iż oboje są na tyle niedojrzali, że kłótnię rozgrywają za pomocą wiadomości tekstowych; nie mogąc zaś znaleźć porozumienia i nie szukając rozwiązań, dziewczyna zwyczajnie blokuje numer chłopaka).
„Fale” to film przede wszystkim o rodzicielstwie oraz o tym, jak matki i ojcowie, wychowując dzieci w jedyny słuszny ich zdaniem sposób, zawsze dla dobra latorośli, gwarantują im cierpienie, niszczą młodość, wpędzają w stany lękowe i depresyjne. To także kino o dziedziczeniu tych toksycznych cech. Zachowanie Tylera ma wpływ na całą rodzinę, głównie na siostrę. Jej również wali się cały świat, jaki do tej pory znała – poukładany oczywiście przez wybory ojca – oraz zafundowany zostaje dramat na niewyobrażalną skalę. Emily – której Shults poświęca drugą połowę filmu, ciekawszą bodaj od pierwszej, choć w równym stopniu melodramatyczną – jest samotna. Dni spędza, leżąc na łóżku i głaszcząc kota, ale zarazem dojrzewa doroślej i mądrzej od swojego brata. Ma szansę osiągnąć to wszystko, co wymarzyli sobie rodzice w przypadku Tylera; trochę mimochodem, gdyż nikt jej nigdy nie poświęcał tyle czasu. Niezręczny szkolny flirt przeradza się w zmieniającą życie podróż („Nie martw się o mnie, robię coś dobrego i ważnego” – pisze nastolatka w wiadomości do matki, będącej trochę na marginesie całej tej historii). Uczucie, które dzieli z Lukiem (Lucas Hedges) wydaje się jakieś głębsze i poważniejsze od tego łączącego Tylera i Alexis. Gdy zmagający się z wyrzutami sumienia ojciec otwiera wreszcie oczy i decyduje się na rozmowę z córką, wygląda ona zupełnie inaczej niż ta przeprowadzona wcześniej z synem. Mężczyzna pokazuje w niej, że i on jest słaby; pozwala sobie na łzy, przeprasza, przyznaje się do winy i błędów. Stwierdza, że nie wie, co robić, tym bardziej, że jego metody wychowawcze nie zdały egzaminu. Nie jest już tym samym kaznodzieją – to wszak syn pastora – którego zgrywał w pierwszej części. Teraz to człowiek zagubiony, poszukujący pasterza.
Tym niemniej, „Fale” to dość przeciętne kino, nastoletni dramat nastawiony na manipulowanie emocjami widza. Opowieść rodem z telenoweli przygnieciona zostaje efektowną warstwą wizualną, mogącą posłużyć jako wdzięczny materiał do analizy. Nie oznacza to wcale, że to film trudny percepcyjnie. Wręcz przeciwnie: raczej linearny, z klarowną narracją. Zwyczajnie jednak jest tu wszystkiego za dużo na raz. Operator Drew Daniels sięga po te same chwyty, które stosował już na planie serialu „Euforia” (2019) Sama Levinsona, dając widzowi do zrozumienia, że światło – w każdej możliwej formie: refleksów, tęczy czy pulsujących kolorów – rzeczywiście też jest falą. Problem w tym, że teledyskowa kamera zachowuje się tu jak po ekstazy. Pal licho liczne panoramy i płynne ruchy symbolizujące młodzieńczą witalność. Twórcom to nie wystarcza, dlatego dodatkowo wszystko wiruje, sprzęt obraca się wokół własnej osi, a na to nakłada się jeszcze kilkakrotnie zmieniany format obrazu – raz szerszy od standardowej panoramy (1,85:1), a nawet od Cineramy (2,59:1), innym razem zwężony do klasycznych proporcji Akademii (1,37:1). Te efekciarskie zabiegi mają na zewnątrz oddawać to, co dzieje się we wnętrzu poszczególnych bohaterów. To tymczasem zwykłe hochsztaplerstwo, magiczna sztuczka mająca przykryć ułomności na poziomie treści. A wystarczyłoby lepiej rozpisać postaci.