Uzależnieni od romansów

Oglądając „Miłość bez ostrzeżenia” (2023) Rebeki Miller, reżyserki takich filmów jak „Ballada o Jacku i Rose” (2005) czy „Plan Maggie” (2015), nie sposób oprzeć się wrażeniu, że to utwór wyjęty z innej epoki, sprzed dwudziestu bądź trzydziestu co najmniej lat. Świadczy o tym i jego struktura narracyjna, przypominająca komedię romantyczną z początku XX wieku, rozpisana na kilka głosów, które prędzej czy później muszą się spotkać (szkoda, że nigdy nie osiągają harmonii), i to, jak całość wygląda, czyli trochę, mówiąc wprost, nijak (dokonującą się raz po raz zmianę formatu obrazu – z panoramicznego na klasyczny i z powrotem – da się wprawdzie zinterpretować w odniesieniu do stanu emocjonalnego bohaterów, ale w istocie zabieg ten trąci tanim efekciarstwem charakterystycznym dla rewolucji technicznej skupionej wokół cyfryzacji kina i odejścia od analogu). Nie byłoby bynajmniej nic złego w powrocie do tradycji, które ukształtowały najprawdopodobniej docelowego widza „Miłości bez ostrzeżenia”, gdyby zwrot ku przeszłości działał. Tak się natomiast składa, że projekt sygnowany nazwiskiem Miller jest swego rodzaju półproduktem: ani wystarczająco zabawnym, ani dostatecznie melodramatycznym. Autorka, odpowiedzialna również za scenariusz, pomimo obiecującego pierwszego aktu, zamiast iść za ciosem, zatrzymuje się, podobnie skądinąd jak jej protagonista.

Mieszkający na Brooklynie kompozytor Steven Lauddem (Peter Dinklage) cierpi katusze, nie mogąc napisać opery, na którą czekają coraz bardziej zniecierpliwieni mecenasi (trudno im się dziwić, skoro zdążyli wypłacić zleceniobiorcy pokaźną zaliczkę). Mężczyzna pogrąża się w depresji, zwłaszcza że od premiery jego ostatniego dzieła minęło już pół dekady. Zegar tymczasem tyka, o czym Stevenowi przypomina jego żona Patricia (Anne Hathaway), wzięta nowojorska psychoterapeutka mająca obsesję na punkcie czystości (ale także – uwaga, uwaga! – życia klasztornego). I choć sama byłaby w stanie wysprzątać każdy kąt dużego domu, na wszelki wypadek zatrudnia pomocnicę, a mianowicie pochodzącą z Polski Magdalenę (Joanna Kulig).

Tak się składa, że szesnastoletnia Tereza (Harlow Jane), wychowująca się na Queensie córka Magdy, jest dziewczyną Juliana (Evan Ellison), syna Patricii z jej poprzedniego małżeństwa (telenowelowa aura unosi się w powietrzu, nie ma co). Gdy prawda na temat związku dwojga młodocianych osób wychodzi na jaw, ich relacja nie w smak jest ojczymowi Terezy, Treyowi (Brian d’Arcy James; znany między innymi z „Katedry” Ricky’ego D’Ambrose’a z 2021 roku), protokolantowi sądowemu, którego największą pasją jest udział w rekonstrukcjach wojny secesyjnej. Jako że Trey opowiada się w rzeczonych inscenizacjach historycznych po stronie Konfederacji, nie podoba mu się to – choć nie wyraża tego wprost – że Julian jest czarny, przez co wpada na pomysł, by pozwać chłopaka o zgwałcenie Terezy (to nic, że zakochani uprawiali seks za obopólną zgodą). Jakby problemów było mało, Steven, szukając inspiracji do tworzenia muzyki, przeżywa cielesną przygodę z uzależnioną od flirtów Katriną (Marisa Tomei), kapitanką holownika.

U Miller komplikacje – te absurdalne i te jeszcze absurdalniejsze – piętrzą się wraz z każdą kolejną sceną, a im ich więcej, tym mniej satysfakcji przynosi projekcja. Na paradoks zakrawa fakt, iż „Miłość bez ostrzeżenia” najgorzej wypada na poletku gatunkowym, ledwo ledwie ocierając się o komedię romantyczną (nie dość, że film niemal doszczętnie pozbawiony jest humoru, to jeszcze brak w nim szczerze rozpisanych postaci, będących wszak filarami konwencji), a tam, gdzie miałaby szansę osiągnąć jakiekolwiek spełnienie, czyli na gruncie społeczno-kulturowym, staje w pół drogi, zupełnie niepotrzebnie. Wszak to, co najciekawsze u Miller, to właśnie kwestie związane z imigracją oraz różnicami klasowymi i rasowymi, które reżyserka, owszem, sygnalizuje, ale nie rozwija, skupiając się na wątkach uczuciowych (a przecież obrazowi towarzyszy oryginalny kawałek skomponowany przez Bruce’a Springsteena, barda chętnie krytykującego w swych piosenkach to, co zżera Amerykę od środka).

Jeśli to portret Nowego Jorku i rządzącej nim różnorodności, to przeciętny. Jeśli to komedia romantyczna, to bezbarwna. Jeżeli zaś jest to komentarz na temat tego, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych, to naskórkowy. Jasne, Miller pozwala swoim bohaterom na odbycie podróży w celu odkrycia siebie – wszak, jak głosi hasło promujące film, „czasami trzeba się zgubić, by móc się odnaleźć” – ale wszystko to jest jakieś takie przypadkowe, wykoślawione, odrealnione (w negatywnym sensie tego słowa). Miller, by ponownie sięgnąć po motto „Miłości bez ostrzeżenia”, pobłądziła. Nie ulega to wątpliwości. Pozostaje mieć nadzieję, że i ona zdoła wrócić na właściwą ścieżkę.

Recenzja filmu Miłość bez ostrzeżenia (She Came to Me); reż. Rebecca Miller; USA 2023; 102 minuty