Kronika chłopięctwa
Epidemia AIDS w latach osiemdziesiątych. Operacja Pustynna Burza na początku 1991 roku. Zamach na World Trade Center, ten pierwszy, z 1993 roku, gdy w podziemnym garażu eksplodowała ciężarówka wypełniona materiałami wybuchowymi. Katastrofa lotu TWA 800 w 1996 roku, w której zginęło ponad dwieście osób. Bestialskie ataki z 11 września 2001 roku i wypowiedziana przez prezydenta George’a W. Busha wojna z terroryzmem jako konsekwencja tejże napaści. Ostatnie pożegnanie Ronalda Reagana w 2004 roku oraz późniejsze o czternaście miesięcy uderzenie huraganu Katrina w wybrzeże Stanów Zjednoczonych.
Na tle tych ważnych dla najnowszej historii USA i określających przy okazji upływ czasu w „Katedrze” (reż. Ricky D’Ambrose, 2021) wydarzeń rodzi się i dorasta Jesse Damrosch (grany, w zależności od wieku, przez czterech różnych aktorów: Hudsona McGuire’a, Henry’ego Glendona Waltera V, Roberta Leveya II i wreszcie Williama Bednara-Cartera). Jego rodzice – Lydia (Monica Barbaro) i Richard (Brian d’Arcy James) – poznali się w Portoryko. Pobrali się w 1987 roku i poczęli syna. Było to dwa lata po śmierci stryja Jessego, która wycisnęła trwałe piętno na drzewie genealogicznym Damroschów (krąży pogłoska, że przyczyną zgonu wcale nie był, jak twierdzą lekarze, zespół nabytego niedoboru odporności, a nagła niewydolność wątroby spowodowana brudnymi sztućcami w restauracji). Dzieje Ameryki to bowiem jedno. Druga sprawa to natomiast losy katolickiej rodziny, która funkcjonuje tu na zasadzie synekdochy. W jej obliczu – poturbowanym, choć nie tyle przez zewnętrze okoliczności, co przez wewnętrzne niesnaski i wrogie nastawienie poszczególnych jednostek – może się przejrzeć każda familia, bodaj nie tylko w kraju, ale i dookoła całego globu.
Przewodnikiem po rzeczywistości, w której – niczym w kotle – wrze, a małostkowi i skłonni do konfliktów ludzie się nie lubią oraz chowają do siebie głęboką, zadawnioną i często niezrozumiałą już urazę, jest właśnie Jesse, cichy i zdystansowany chłopiec, obserwujący pogrążającą się w coraz większym chaosie sytuację z perspektywy podłogi (ten punkt widzenia obiera także prowadzona przez Bartona Cortrighta kamera). Kłopoty finansowe Richarda, jego tarcia z teściami oraz trudna do przepracowania rozpacz po stracie matki. Prowadzące do zerwania kontaktu kłótnie o to, kto zajmie się babcią Lydii. W końcu zaś – rozwód rodziców oraz podejmowane przez nich próby ułożenia sobie życia z nowymi partnerami. Wszystkiemu temu – przynależnemu do świata dorosłych, niewzruszonych skądinąd tym, jaki wpływ mają na psychikę dojrzewającej w ich cieniu latorośli, ofiary bezdusznego narcyzmu – Jesse przygląda się biernie, nic nie mówiąc, nie oceniając, a co najwyżej zachowując to dla siebie i rozważając w swoim sercu. Wypowiada się za to – choć niekoniecznie za niego – wszechwiedząca narratorka (głosem Madeleine James), komentująca, nierzadko ironicznie, to, co on postanawia przemilczeć, i bombardująca odbiorcę przytłaczającą dawką informacji, odwracających uwagę od sedna opowieści.
„Katedra” D’Ambrose’a to czteropokoleniowa saga o skomplikowanych relacjach, której ramy wyznaczają dramaty, zarówno te oglądane przez bohaterów za pośrednictwem telewizji (z – co akurat zabawne – reklamami z epoki), jak i te przez nich samych generowane. Tragedie wielkie i – przynajmniej w porównaniu z tymi pierwszymi – małe. Apokalipsy dotykające ogółu oraz te prywatne. To niełatwe kino, nie zawsze też artystycznie satysfakcjonujące, i to pomimo dość oryginalnego języka formalno-strukturalnego, jakim posługuje się reżyser. Bogu ducha winne dziecko – z reguły chwytane statycznie, w dalszych planach, a niekiedy wręcz umieszczane na obrzeżach kadru, a więc bynajmniej nie w jego mocnych punktach – świadkuje tym kataklizmom w skalach makro i mikro, by bezpieczną na pozór niewidzialność przekuć ostatecznie w sztukę, odnajdując tym samym głos, którego pozbawiła go dysfunkcyjna rodzina. D’Ambrose pozostawia widzowi – trochę na zasadzie okruchów – migawki, pozwalając mu na samodzielne ułożenie pełnego obrazu.