Wychodząc z cienia

Lee Child, autor szalenie popularnego cyklu książek o Jacku Reacherze, rekomendując wydaną w 2017 roku (także w Polsce) „Córkę króla moczarów” Dionne Karen, stwierdził coś takiego: „Rewelacyjny thriller psychologiczny. Ta powieść mnie zachwyciła”. Równie pochlebnej opinii nie sposób niestety wygłosić na temat zrealizowanej przez Neila Burgera ekranizacji bestsellerowej prozy Karen. Wprawdzie nie jest to złe kino – co to to nie! – ale też nijak niewyróżniające się na tle dziesiątek filmów, które można by przypisać do jakże nieszczęsnej kategorii przywołanej przez Childa.

Gdzieś w środkowej części Górnego Półwyspu w stanie Michigan – z dala od cywilizacji, w otoczeniu bagien i lasów, w niewielkiej chatce z drewna – żyje trzyosobowa rodzina. Dziesięcioletnia Helena Holbrook (Brooklynn Prince) uczy się polować pod okiem Jacoba (Ben Mendelsohn; znany między innymi z „Mizantropa” Damiána Szifrona z 2023 roku), ojca może i bezkompromisowego, ale – przynajmniej na pierwszy rzut oka – nieepatującego okrucieństwem, a raczej delikatnością. Dziewczynka wpatrzona jest weń jak w obrazek. Wskoczyłaby za nim w ogień. Jej relacja z matką jest z kolei dużo chłodniejsza. Beth (Caren Pistorius), bo o niej mowa, nie pała nadmierną sympatią do córki, jest wiecznie niezadowolona. Jak tłumaczy dziecku Jacob, wszystko przez to, że kobieta pojmuje szczęście inaczej niż oni.

Sytuacja ewoluuje w zasadzie z dnia na dzień. Oto pod nieobecność Holbrooka na terenie zagospodarowanym przez familię zjawia się nieznajomy, który – jak twierdzi – zabłądził, jeżdżąc quadem po okolicy. Kiedy wystrzelona przez wracającego z łowów i nigdy niepudłującego Jacoba kula przeszywa obcego na wylot, Beth siłą umieszcza Helenę na maszynie, po czym rusza przed siebie. Na komisariacie, wysłuchana przez gliniarza Clarka Bekkuma (Gil Birmingham), wyznaje – ku niedowierzaniu latorośli – że została niegdyś uprowadzona przez Jacoba, który latami więził ją w samym środku cypla otoczonego zewsząd jeziorami, rzekami i strumieniami oraz bujną roślinnością. Policji udaje się schwytać porywacza.

Mijają dwie dekady. Dorosła już Helena (Daisy Ridley z „Czasem myślę o umieraniu” Rachel Lambert z 2023 roku), szczęśliwa żona Stephena (Garrett Hedlund), z którym ma córkę imieniem Marigold (Joey Carson), mieszka już nie na odludziu, a na przedmieściach niewielkiego Sault Ste. Marie, tuż przy granicy z Kanadą. Pracuje w betonowym gmachu, wypełniając liczbami komórki w arkuszach kalkulacyjnych. Jej mąż nie ma zielonego pojęcia o tym, czego doświadczyła w przeszłości, ale poznaje prawdę, gdy pod ich dom nadciągają uzbrojeni po zęby agenci FBI, którzy informują i jego, i Helenę o tym, że Holbrook uciekł z więzienia. Tak oto zaczyna się koszmar, który zakończyć może się tylko w jednym miejscu – na mokradłach będących niemym świadkiem starcia Heleny, dziewczyny pokrytej skrzętnie ukrywanymi pod grubą warstwą makijażu tatuażami, z Jacobem, człowiekiem odpowiedzialnym za to, kim młoda kobieta jest i jak wygląda.

„Córka króla moczarów” (2023), której gwiazdą miała być pierwotnie Alicia Vikander (za kamerą producenci widzieli Mortena Tylduma), to kolejny w ostatnim czasie – po całkiem niezłym „Gdzie śpiewają raki” (reż. Olivia Newman, 2022) – film opowiadający o odbijających się echem na teraźniejszości traumach z przeszłości. W obu przypadkach historia rozgrywa się na tle dychotomii natury i kultury, dziczy i cywilizacji, wyrażanej za pomocą warstwy wizualnej. U Bergera ta opozycja jest aż nadto wyraźna. Reżyser, wspierany przez doświadczonego zdjęciowca Alwina H. Küchlera, opiera anegdotę na kontraście pomiędzy dwoma światami – temu dobrze znanemu Helenie oraz drugiemu, dopiero przez nią poznawanemu – tak chwytając obie rzeczywistości, by widz nie miał wątpliwości co do tego, jak postrzega je protagonistka. Górny Półwysep kręcony jest tak, by zaakcentować jego piękno. W lirycznych ujęciach – nawet, jeśli łapanych przez latające nad krainą drony – jest mnóstwo światła, akcentowane są zielenie oraz żółcienie (do tego wręcz stopnia, że chwilami trudno wyłuskać z kadru poszczególnych bohaterów, niemal dosłownie wtapiających się w krajobraz), a to sprawia, że zakątek ten przypomina idyllę, istny raj na ziemi. W nieco chłodniejszych barwach prezentowana jest zaś sfera miejska, zwłaszcza biuro, w którym zatrudniona jest Helena (pomimo dość przeciętnej jakości samego utworu trzeba docenić sekwencję montażową sugerującą nie tylko upływ lat, ale również zmianę scenerii, a przez to łączącą dwa człony kreślonego przez Bergera przekazu).

Choć na poziomie optycznym „Córka króla moczarów” wypada przywozicie, gorzej jawi się, jeśli chodzi o jej treść. Koniec końców okazuje się bowiem, że to schematyczna klechda o psychopacie, który – nie mogąc pogodzić się z tym, że jego córka, zwana Małym Cieniem, postawiła nie na niego, a na nową rodzinę (zgodnie wszak z wpajanym przezeń hasłem, by zawsze chronić najbliższych) – urządza dziecku piekło i zmusza je do wyruszenia na polowanie o charakterze wręcz transgresyjnym. Jest tu zatem co nieco z kina o inwazji na dom, ale i z motywów zapoczątkowanych na gruncie X muzy przez „Hrabiego Zarowa” (reż. Ernest B. Schoedsack, Irving Pichel, 1932). Momentami Bergerowi tak operuje suspensem, by wywołać w widzu dreszczyk emocji. To jednak za mało, by stwierdzić, że „Córka króla moczarów” to dzieło udane. Ani to trzymający w napięciu thriller, ani film – o, zgrozo! – psychologiczny, który dokonywałby jakiejś pogłębionej wiwisekcji stanu bohaterki. Ciekawe w związku z tym, czy Childowi spodobałby się tak samo jak książka.

Recenzja filmu Córka króla moczarów (The Marsh King’s Daughter); reż. Neil Burger; USA 2023; 108 minut