Śmierć i dziewczyna

Aktorka i scenarzystka Laura Chinn była nastolatką, gdy w 2005 roku jej brat zmarł na raka mózgu w mieszczącym się na Florydzie hospicjum. Zanim umieszczono go w placówce, przez ponad pół dekady opiekę zapewniały mu matka i siostra. Te wydarzenia, rozgrywające się na tle głośnej sprawy będącej w stanie wegetatywnym Terri Schiavo, która – decyzją męża i sądu, a wbrew woli swoich rodziców – została odłączona od aparatury sztucznie podtrzymującej życie, co odbiło się szerokim echem wzdłuż i wszerz Ameryki, a także wywołało liczne kontrowersje, służą za kanwę filmu „Suncoast” (2024), reżyserskiego debiutu Chinn.

Doris (Nico Parker) jest uczennicą ostatniej klasy ogólniaka. Dziewczyna nie ma przyjaciół, ponieważ większość czasu spędza nie w chrześcijańskiej szkole, do jakiej uczęszcza pomimo tego, że nie wierzy w Boga, a przy łóżku nieuleczanie chorego Maxa (Cree Kawa), który nie dość, że nie może się ruszać, to jeszcze stracił wzrok oraz zdolność do komunikowania się z otoczeniem. Pozory normalności Doris zachowuje, zaczytując się w brukowcach donoszących o rozstaniu Jennifer Aniston i Brada Pitta. W domu bynajmniej się nie przelewa. By związać jakoś koniec z końcem i móc roztoczyć pieczę nad synem, Kristine (Laura Linney), matka rodzeństwa, zaharowuje się od rana do wieczora jako kelnerka, po czym z pracy wraca jeszcze bardziej sfrustrowana egzystencją.

Doris nie widzi sensu w rozmowach z Maxem, skoro ten nie potrafi wykrztusić z siebie choćby słowa. Kristine z kolei, wiedząc, jak niewiele czasu chłopcu pozostało, robi wszystko, by wypełnić jego pożegnalne miesiące – a może tygodnie lub dni – miłością. Sęk w tym, że zapomina przy tym, iż ma więcej niż jedno dziecko. Po przeniesieniu Maxa do ośrodka o nazwie Suncoast kobieta, podważająca kompetencje personelu instytucji, upiera się, by ktoś był zawsze obecny w pokoju młodzieńca. Doris ani myśli, by przychylić się do prośby traktującej ją wprost nieprzyjemnie rodzicielki. Gdy zjawia się w hospicjum, woli wdawać się w pogaduchy z protestującym w obronie Schiavo wdowcem Paulem (Woody Harrelson), który Suncoast nazywa „komorą egzekucyjną”. Pod nieobecność matuli natomiast, mając wszak wolną chatę, organizuje imprezy, wreszcie zbliżając się do rówieśników: Brittany (Ella Anderson), Laci (Daniella Taylor) oraz Nate’a (Amarr).

Film Chinn, opowieść o dorastaniu w cieniu bolączek związanych z nowotworem, to kino niewnoszące niczego nowego do podobnego typu historii, a jednak na tyle dobre i utrzymane w cieple – mowa zarówno o jego tonie, jak i wyborach operatorskich – że łatwo wybaczyć mu pewne potknięcia. Reżyserka rozgrywa tę szalenie osobistą anegdotę na kilku poziomach, zwykle ocierając się o wtórność, ale nigdy nie przekraczając cienkiej granicy, za którą kryją się patos czy sztampa. Świetnie radzi sobie z przywołaniem wczesnych lat XXI wieku, nie żerując na nostalgii, ale umiejętnie doprecyzowując zarys sytuacji (Erykah Badu na ścieżce dźwiękowej).

W relacji Doris i Kristine stale lecą iskry. To konflikt, którego ofiarą pada młoda dziewczyna zaniedbywana przez skupioną na synu kobiecie. W Doris, subtelnie interpretowanej przez Parker, da się odnaleźć postać niewidzialną, emocjonalnie poturbowaną, mierzącą się z zadaniami nieadekwatnymi do jej wieku, a mimo to wciąż zdolną zaufać innym ludziom, na czele z Paulem, który funkcjonuje tu jako figura nie tyle ojca, co mentora, ale także – co zaiste ciekawe – koleżankami z klasy, prezentowanymi przez Chinn w sposób niekonwencjonalny (to nie, jak się finalnie okazuje, fałszywe pannice śpiące na forsie, a przyzwoite kumpele). W Kristine z kolei, portretowanej niejednoznacznie przez Linney, czuć osobę na skraju załamania, zmęczoną i fizycznie, i psychicznie, ale również wściekłą, dającą upust swoim emocjom w najmniej spodziewanych momentach, żądlącą niczym osa, a przy tym kochającą, może i nieumiejętnie oraz nieproporcjonalnie, lecz szczerze („Byłam matką chorego przez tak wiele lat, że nie wiem, kim będę, gdy odejdzie” – wyznaje). Skoro zaś to bohaterki tak zajadle ze sobą walczące, to jasne jest, że rozejm – z uwagi na konwencję przypowieści serwowanej przez autorkę – musi prędzej czy później nastąpić.

„Suncoast” to na poły autobiograficzny film o przepracowywaniu straty, nim ona nastąpi. Jako że toczy się na Florydzie, w świetle tamtejszych promieni słonecznych i w pobliżu plaż, o żałobie traktuje nieszablonowo. Śmierć tymczasem nigdy nie daje tu o sobie zapomnieć. Jeśli nie widok Maxa czy strajkujących na rzecz Schiavo (na marginesie pojawiają się tu, rzecz jasna, pytania o charakterze etycznym, dotykające między innymi kwestii eutanazji), to obecność żywiołów, z jakimi mierzy się półwysep (mowa o niosących zniszczenie cyklonach tropikalnych). Doris, wbrew temu, co mówi, nie jest gotowa na odejście brata, mimo iż od dawna wie, że to jest zwyczajnie nieuniknione. Buntuje się, balując, popijając alkohol i popalając trawkę, ale wcale nie bawi się dobrze. Zagłuszanie problemu wcale nie sprawia, że ten znika, o czym protagonistka przekonuje ostatecznie, mierząc się z Kostuchą twarzą w twarz.

Recenzja filmu Suncoast; reż. Laura Chinn; USA 2024; 110 minut