Jak sowy w zamieci

Lily Rabe (aktorka znana między innymi z „Baru dobrych ludzi” George’a Clooneya z 2021 roku) i Hamish Linklater, prywatnie, i to od ponad dekady, para z trojgiem dzieci, debiutują za kamerą komediodramatu na podstawie powieści eseisty Chucka Klostermana, tworząc film, który niewiele ma do zaoferowania widzowi. „Miasteczko Owl” (2023), bo o nim mowa, zapowiada się interesująco, ale nigdy niestety nie spełnia danej w prologu obietnicy, kiedy to główna bohaterka – znad kadru, a jakżeby inaczej! – wygłasza następujące, dość intrygujące, a przy okazji odnoszące się również do pozostałych postaci przekonanie: „Kiedyś myślałam, że coś na mnie czeka. Coś więcej”. Dzieło Rabe i Linklatera, który scenariusz doń napisał nie w duecie z partnerką, lecz samodzielnie, to opowieść o rozczarowaniach, przynajmniej nominalnie. Prawda jest bowiem dużo bardziej gorzka: to utwór trochę o niczym, trwający zaledwie półtorej godziny, a ciągnący się jak zły sen, zaludniony szeregiem osób, spośród których losy bodaj jednej tylko – opiekującego się chorą żoną Horace’a Jonesa (Ed Harris) – wydają się na tyle zajmujące, by dotrwać do końca seansu.

Jest wrzesień roku 1983. Do fikcyjnej mieściny położonej gdzieś w Dakocie Północnej – prosto z niemal sześćsettysięcznego Milwaukee w stanie Wisconsin – przybywa Julia Rabia (Rabe), która, nie chcąc przeszkadzać piszącemu doktorat mężowi, oddalonemu od niej o jakieś pół dnia jazdy samochodem, podejmuje pracę w lokalnej szkole. I choć miała nauczać wyłącznie języka angielskiego, dyrektor (Linklater) ceduje na nią kilka dodatkowych przedmiotów (od geografii przez historię aż po… siatkówkę). „Dobrze się tu żyje” – powiada pryncypał, mimo że Owl trzęsie się w posadach, jak zresztą cała prowincjonalna Ameryka w latach osiemdziesiątych, a zatem za prezydentury Ronalda Reagana. Dowodem na to, jak źle się sprawy mają, jest sytuacja miejscowego kina, które znajduje się na skraju bankructwa, w związku z czym obywatele chcący obejrzeć coś na dużym ekranie zmuszeni są do podróży do pobliskiego Valley City (to akurat faktyczne miasto w Stanach Zjednoczonych, leżące przy autostradzie numer 94), gdzie wcale nie jest lepiej, skoro tamtejszy teatr wciąż – wiele miesięcy po premierze – wyświetla „E.T.” (1982) Stevena Spielberga.

Centrum tego mikrokosmosu jest, rzecz jasna, bar, do którego schodzą się non stop ci sami klienci, niewylewający za kołnierz panowie oraz pragnące uciec od codziennych trosk panie. Wnet na stałą bywalczynię lokalu awansuje Julia, która zaprzyjaźnia się z Naomi (Vanessa Hudgens), gadatliwą koleżanką po fachu, a oko zawiesza na regionalnym bohaterze, osławionym dzięki sportowi ranczerze Vansie Druidzie (Henry Golding), paradującym po zakładzie w kowbojskim kapeluszu i obcisłych dżinsach marki Wrangler (w modelu charakterystycznym dla portretowanego dziesięciolecia). Gdy oni oddają się alkoholowym libacjom, na korytarzach szkoły dzieją się autentyczne tragedie: oto uczennica imieniem Tina (Arden Michalec) zachodzi w ciążę, zaś wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, iż ojcem dziecka jest przekraczający uprawnienia i granice przyzwoitości wuefista Laidlaw (Finn Wittrock z recenzowanego tu „Łapiąc oddech” Amy Koppelman z 2021 roku), którego credo – „Wolność jest ważniejsza niż wierność zasadom” – brzmi w tych okolicznościach cokolwiek niedorzecznie. To oczywiście nie w smak jest podkochującemu się w dziewczynie Mitchowi (August Blanco Rosenstein), jej rówieśnikowi i członkowi licealnej drużyny futbolowej.

O ile Rabe i Linklaterowi udaje się, i to całkiem nieźle, oddać realia, jakimi rządziła się małomiasteczkowa Ameryka wczesnej epoki Reagana (ale, co istotne, nie na poziomie scenografii, gdyż nie sposób nie zauważyć, iż w jednej ze scen za protagonistką znajduje się mapa Europy ze współczesnym podziałem politycznym!), o tyle reżyserski tandem ma ogromny problem tak z określeniem tonacji anegdoty, jak i przekazaniem jej istoty. Mówiąc krótko: trudno się zaangażować w tę historię. Im bardziej akcja postępuje, tym większe generuje rozczarowanie. Wątki się nawarstwiają, a żaden z nich się nie krystalizuje. Sporo dzieje się pod powierzchnią, co zwykle bywa zaletą, ale tu jawi się jako wada. Wiadomo, jaką wizję świata kreślą Rabe i Linklater – pełną niepokoju i będącą blisko upadku, co potęguje opracowywanie na lekcjach dystopijnego „Roku 1984” George’a Orwella – ale nie wiadomo, co kieruje bohaterami. Na domiar złego odpowiadający za zdjęcia Bart Cortright filmuje to przy użyciu zniekształcających krawędzie kadru anamorficznych obiektywów szerokokątnych, a autorzy włączają do przekazu wstawki i rozwiązania tak niepotrzebne jak sekwencja, w której następuje podział na to, co Julia mówi, i na to, co ma na myśli (Woody Allen w „Annie Hall” z 1977 roku zrobił to lepiej). Nic, tylko czekać na awizowaną na samym początku „Miasteczka Owl” zamieć śnieżną.

Recenzja filmu Miasteczko Owl (Downtown Owl); reż. Hamish Linklater, Lily Rabe; USA 2023; 91 minut