Znalezione, ukradzione

Trzy rady, jakich udziela policyjny wyga Terry Brogan (Joseph Gordon-Levitt; znany między innymi z filmu „7500” Patricka Vollratha z 2019 roku) swemu nowemu partnerowi Willowi Shelleyowi (Himesh Patel z melodramatycznego „W żałobie w drogę” Dana Levy’ego z 2023 roku), brzmią następująco: nikogo nie zabijaj, chyba że już naprawdę musisz; szanuj komendantkę Murphy (Uzo Aduba); uprawiaj jakieś hobby. Nie ma potrzeby liczyć na Opatrzność (rzecz dzieje się w nadmorskim miasteczku Providence, ale nie chodzi bynajmniej o stolicę stanu Rhode Island, a o nieistniejącą pipidówkę leżącą gdzieś w Karolinie Południowej) – wystarczy przestrzegać tej triady, a wszystko będzie dobrze.

Z respektowaniem przełożonej nie powinno być trudności, podobnie skądinąd jak ze znalezieniem pasji. Wszak Paige (Lily James), żona Willa, z którą dopiero co przeniósł się do niemal trzechsetletniej osady, jest w ciąży. A nuż okaże się, że mężczyzna posiada wrodzony instynkt ojcowski, który pozwoli mu poświęcić się wychowaniu dziecka. Gorzej z tą pierwszą zasadą. Tak się bowiem składa, że inicjacja Shelleya przebiega nie najlepiej. Gdy Terry – pokazawszy Willowi, gdzie w tej zapomnianej przez Boga dziurze można dostać darmową kawę – zatrzymuje się na szybki numerek ze swą kochanką (Yingling Zhu), żółtodziób odpowiada na zgłoszenie i, nie chcąc przeszkadzać Broganowi w baraszkowaniu, samodzielnie udaje się na miejsce rzekomej zbrodni.

Sęk w tym, że myli kody. Przekonany, że interweniuje w sprawie włamania, wkracza do docelowego domu i wdaje się w przepychankę z niczego nieświadomą właścicielką (Traci Lords), która ginie w wyniku szarpaniny. Kiedy dołącza do niego Terry, krew denatki jest już wszędzie. Brogan, odkrywszy przypadkiem milion dolarów w gotówce, wpada na pomysł, by podzielić się pieniędzmi, a morderstwo zrzucić na kogoś innego. Brzmi dobrze, zwłaszcza gdy na jaw wychodzi, że w śmierć gospodyni mógłby być zamieszany jej masażysta Keith (Simon Rex; ten z „Red Rocket” Seana Bakera z 2021 roku), zaś mąż nieboszczki, niejaki Wallace Chetlo (Tim Blake Nelson), lokalny król krewetek, zlecił pozbycie się kobiety Kolumbijczykowi (José María Yazpik), tutejszemu cynglowi (w okolicy grasuje ponadto grany przez Jima Gaffigana… Irlandczyk). Problem w tym, że to dla niego przeznaczona była forsa ukryta na terenie posiadłości. „Nie zabijaj, chyba że naprawdę musisz” – nauczał Terry. Will wcale nie musiał.

„Wyspa chciwości” (2024), obraz Potsy’ego Ponciroliego, który dał się poznać westernem „Stary Henry” (2021), zaczyna się dobrze, wręcz obiecująco. Nie sposób nie lubić małomiasteczkowego klimatu, który – wraz z wciąż jeszcze niedoświadczonym scenarzystą Mikiem Vukadinovichem – buduje reżyser. Providence, grajdołek słynący co najwyżej z bójek w barach, rysuje się tu jako amalgamat, o którym w książce „Zaginiony kontynent” pisał poszukujący idealnej amerykańskiej enklawy Bill Bryson. Wnet staje się czymś oczywistym, że to raczej siedlisko węży, ludzi zachłannych, nienasyconych, chorych na kasę (tylko jedna osoba, a mianowicie dowódczyni Murphy, jest nieskażona tym grzechem). Ponciroli, otworzywszy puszkę Pandory, sprawia, że na Providence wylewają się kłopoty i nieszczęścia.

Raz rozkręcona spirala bestialstwa nie zatrzymuje się. Coś, co przypominało dość niewinną czarną komedię (momentami naprawdę zabawną), przekształca się w mroczny thriller, w którym trup sieje się gęsto, aż za gęsto. Twórcy nie oszczędzają nikogo, może z wyjątkiem widza, rezygnując z eksplicytnego prezentowania kolejnych rzezi. Nie ma nic złego w takim pomyśle na rozwiązanie anegdoty, ale trochę szkoda, że Ponciroli i Vukadinovich nie przestrzegają takiego oto przykazania: co za dużo, to niezdrowo (niewysłowiona rada numer cztery). Pełnymi garściami czerpiąc z filmografii braci Ethana i Joela Coenów, autorzy kreślą historię, która wraz z kolejnym zgonem nuży coraz bardziej, co z kolei prowadzi do tego, że finałowy akt jest już nie do wytrzymania. Zachodzące po sobie zwroty akcji, choć mieszczą się w ustalonej konwencji i łączą się zgrabnie na poziomie związku przyczynowo-skutkowego, generują irytację, zbliżając „Wyspę chciwości” do marnej imitacji.

Żal jest tym większy, że w ramach utworu dzieje się sporo ciekawego, począwszy od kontrapunktowego wykorzystania muzyki ilustracyjnej (głównie w scenie, w której pan Chetlo odkrywa zwłoki swej połowicy), a skończywszy na całkiem niezłym aktorstwie (Gordon-Levitt dawno już nie był tak interesujący na ekranie). Tak czy siak, Ponciroliemu udaje się przedstawić prowincjonalne żądze, którymi kierują się ludzie na pozór przyzwoici. Ot, znowu, Stany Zjednoczone w pigułce.

Recenzja filmu Wyspa chciwości (Greedy People); reż. Potsy Ponciroli; USA 2024; 90 minut