Ona i jej siostry
Azazel Jacobs, twórca tak nieudanego filmu jak recenzowane tu „Francuskie wyjście” (2020), opowieści o burżujce, która – roztrwoniwszy fortunę zmarłego męża – zmuszona jest do porzucenia luksusowego nowojorskiego apartamentu i przeniesienia się do niewiele mniej wystawnego paryskiego wnętrza, by w nim dokonać żywota, powraca z gorącym materiałem, a mianowicie z „Jego trzema córkami” (2023), i – trzeba przyznać – jest to pewnego rodzaju zmartwychwstanie. Najświeższy projekt Jacobsa to bowiem dzieło, które śmiało można zaliczyć w poczet najlepszych utworów sezonu.
Katie (Carrie Coon; znana z „Dusiciela z Bostonu” Matta Ruskina z 2023 roku), Rachel (Natasha Lyonne) i Christina (znakomita Elizabeth Olsen) spotykają się w położonych na Manhattanie rodzinnych czterech kątach (skąpanych w brązach i diablo klaustrofobicznych, tym bardziej że miasto widać tu niemal wyłącznie za oknami), by pożegnać się ze swym stojącym nad grobem ojcem imieniem Vincent (Jay O. Sanders). Cierpiący na raka mężczyzna zaiste jest już jedną nogą na tamtym świecie. Angel (Rudy Galvan), pracownik hospicjum, który zajmuje się pacjentem, przewiduje, że ten może umrzeć dosłownie w każdej chwili, dlatego warto być przy nim, umożliwiając mu odejście we względnym spokoju.
Sęk w tym, że to nie takie łatwe. Siostry – różniące się od siebie nie tylko pod względem wyglądu, ale i charakteru – wyraźnie mają ze sobą na pieńku. Najstarsza z nich Katie, wprawdzie mieszkająca wraz z mężem i nastoletnimi dziećmi na pobliskim Brooklynie, ale rzadko odwiedzająca dawny dom, jest typem osoby apodyktycznej, nadzorującej i karzącej, skupionej na zadaniach (fakt, iż pragnie zawczasu napisać nekrolog taty, mówi o niej naprawdę sporo, podobnie skądinąd jak to, że zależy jej na tym, by przed zgonem nestorowi udało się podsygnować deklarację o niepodejmowaniu przez lekarzy resuscytacji) i strasznie ciętej na Rachel. Środkowa córka Vincenta, funkcjonująca z nim na co dzień (ergo: opiekująca się dotkniętym chorobą człowiekiem), to kobieta, by tak rzec, wyluzowana – choć wcale nie mniej wrażliwa od reszty – oddająca się paleniu marihuany i obstawianiu meczów, a przez to jawiąca się jako czarna owca familii. Najmłodsza zaś Christina, bodaj najdelikatniejsza z całej trójki, świeżo upieczona matka z Zachodniego Wybrzeża – a zatem oddalona zarówno mentalnie, jak i fizycznie – robi w tym układzie za mediatorkę, przynajmniej na pierwszy rzut oka, gdyż w istocie jest bezbronnym stworzeniem pogrążonym we własnych problemach. Gdy Vincent dogorywa, one się kłócą.
Jacobs, który wyreżyserował film w oparciu o scenariusz swojego autorstwa, w inteligentny sposób czerpiąc z dorobku Antona Czechowa, Ingmara Bergmana i Woody’ego Allena, opowiada o trzech siostrach, o szeptach i krzykach, a także o miłości i śmierci. „Jego trzy córki” to wspaniałe kino, które przygląda się rodzinnemu dramatowi, unikając przy tym nadmiernej powagi i nie rezygnując z ironii oraz błyskotliwego humoru. Katie, Rachel i Christina, przyglądając się odchodzącemu ojcu, muszą wyciągnąć lekcję z tego traumatycznego wydarzenia i zakopać wojenny topór. Rzecz w tym, że to trudne wyzwanie, zwłaszcza gdy w grę wchodzą resentymenty oraz nigdy nieprzegadane i nieprzepracowane zatargi z przeszłości, a do tego jeszcze rzutująca na wszystko teraźniejszość (kością niezgody wydaje się, ot, choćby, to, że tylko Katie i Christinę łączy biologiczne pokrewieństwo, zaś to Rachel ma odziedziczyć intratne lokum – istną beczkę prochu – w którym kobiety niegdyś dorastały).
Relacje pomiędzy siostrami są zaburzone, i to na wielu poziomach (ten brak porządku Jacobs wydobywa za pomocą szalenie prostych rozwiązań wizualnych, to jest filmując bohaterki osobno, rzadko kiedy pozwalając im na wspólne dzielenie jednego kadru, lub przyłapując je na wzajemnych podglądaniu swoich zachowań). Potrzeba w związku z tym czasu, by panie zrozumiały, iż kres życia ich ojca nie oznacza automatycznie końca ich siostrzeństwa, a raczej początek czegoś nowego. Wraz z wyzionięciem ducha przez Vincenta, poprzedzonym zresztą momentem i pięknym, i wzruszającym, a zarazem na wskroś surrealistycznym, Katie, Rachel i Christina mogą złapać drugi oddech, który pozwoli im najpierw na pojednanie, zaś w dalszej perspektywie – zbudowanie trwalszych więzi. „Każdy z nas umrze, żałując przynajmniej jednej rzeczy” – mówi ojciec. Szkoda by było, gdyby jego zgon miał pójść na marne.