Zzieleniali z zazdrości
Gdyby Nick Bali (Joseph Gordon-Levitt; znany między innymi z „Wyspy chciwości” Potsy’ego Ponciroliego z 2024 roku), główny bohater „Morderczego żaru” (2024) Philippe’a Lacôte’a, oglądał więcej filmów – zamiast, ot, choćby, zaglądać tak często do kieliszka – doskonale wiedziałby, jak to się skończy. To wcale nie musiałyby być noiry z lat czterdziestych z Humphreyem Bogartem w czołówce nad tytułem. Wystarczyłoby, żeby włączył „Chinatown” (1974) Romana Polańskiego, kino nowsze, utrwalone na kolorowej taśmie (czyli ponoć przystępniejsze) i skąpane w prażącym słońcu, takim samym jak to, które świeci teraz na niego. Wprawdzie Nick nie przebywa w Los Angeles, a na Krecie, ale przecież źródło buchającej z nieba spiekoty – czy to w Stanach Zjednoczonych, czy to w Grecji – niczym się od siebie nie różni.
Bali, Amerykanin pracujący w Atenach jako detektyw, z całą pewnością nie należy do amatorów ruchomych obrazów. Nie miał okazji obejrzeć żadnej z pulpowych historyjek, w których do udręczonego przez życie człowieka wykonującego zawód prywatnego oka przychodzi tajemnicza piękność, by zlecić mu równie tajemniczą misję. Nie ma zielonego pojęcia, czym jest czarne kino. W jego mniemaniu czarna jest co najwyżej rozpacz, a zzielenieć to można z zazdrości.
Gdyby Nick Bali oglądał filmy, a nie zachowywał się tak, że film mu się urywa, w mig zorientowałby się, że kiedy nawiedza go Penelope Vardakis (Shailene Woodley z „Mizantropa” Damiána Szifróna z 2023 roku), która twierdzi, że jej mąż Leo (eksponujący bicepsy Richard Madden) wcale nie zginął podczas porannej wspinaczki, a został zamordowany, to nie należy się w sprawie babrać, a uciekać, najlepiej z powrotem do USA, gdzie wciąż mieszkają porzucone przezeń żona (Abbey Lee) i córka. Sęk w tym, że Nick na bakier jest z X muzą, przez co dołącza do pocztu naiwniaków owiniętych wokół palca przez tak zwane kobiety fatalne.
Drąży i drąży, aż udaje mu się wydrążyć odpowiedzi na wszystkie pytania, które zdążył sobie w tym procesie drążenia postawić. Odkrywa, jaką rolę w śmierci Leo odegrał brat bliźniak denata, a mianowicie Elias (także napinający mięśnie Madden). Ujawnia tajemnice rodziny Vardakisów, ludzi chorobliwie bogatych, którzy dorobili się na branży transportowej i jakichś machlojkach. Ale – co najważniejsze – demaskuje samego siebie jako osobę, która poległa na wielu frontach. Pomyśleć, że mógł po prostu odpalić jakiś klasyczny kryminał, by dojść do tych samych wniosków, nie narażając życia innych ludzi – w tym jedynego nieumoczonego w zbrodniczy proceder gliniarza na wyspie (Babou Ceesay) – oraz cierpliwości widza obcującego z „Morderczym żarem”. Trzeba mieć nadzieję, że kolejny ekranowy detektyw, którego odwiedzi femme fatale z zadaniem, będzie miał więcej oleju w głowie, a zanim przyjmie ofertę, to sięgnie po któryś z wytworów Fabryki Snów, nawet jeśli byłby to ten jakże inspirujący utwór Lacôte’a, oparty skądinąd na prozie norweskiego powieściopisarza Jo Nesbø.
Żeby tak się stało, musi zostać spełniony jeszcze taki oto warunek: do opowiedzenia anegdoty przydałby się zespół, który dałby z siebie więcej. Tak się bowiem składa, że ani scenarzyści (jeden z nich napisał wcześniej „Dom Gucci” Ridleya Scotta z 2021 roku, więc właściwie trudno się dziwić, że jest aż tak źle), ani reżyser „Morderczego żaru” nie postarali się za bardzo. Dzieło Lacôte’a jest marne i na poziomie treści, i na poziomie formalnym. Jest też zwyczajnie nudne, a mowa wszak o filmie trwającym zaledwie półtorej godziny. Jeśli protagonista, z perspektywy którego relacjonowane są te banialuki, nie milknie choćby na minutę, ględząc ponad kadrem o Ikarze i jego skrzydłach, a potem o greckich bogach, nie będąc przy tym Janem Parandowskim, zwyczajnie nie sposób wytrzymać (do tego te nieszczęsne retrospekcje!). Kiedy Nick nie gada o mitologii, wyciąga absurdalne wnioski („Matka była najwyraźniej wariatką” – mówi, patrząc na zdjęcie, na którym rodzicielka Leo i Eliasa najnormalniej w świecie przytula się do synów).
Inna sprawa, że rozwiązanie zagadki jest tak oklepane, że aż trudno uwierzyć, że taka właśnie jest konkluzja płynąca z tego quasi-thrillera. Autorzy nie oferują odbiorcy żadnego zaskoczenia. Zwrot akcji (albo i dwa!), jeśli można tak nazwać występujący tu chwyt narracyjny, jest na wskroś przewidywalny, łatwy do ustalenia dokładnie w tym momencie, w którym Penelope odbiera Nick z lotniska. Znowu: wystarczy znać kilka filmów, by rozgryźć to, co dzieje się przed kamerą prowadzoną nijako przez Andrewa Dunna.
Całość jest do bólu stereotypowa. Gdyby to był pastisz, pewnie łatwiej byłoby to wszystko zaakceptować. Ale „Morderczy żar” powstał na serio. Poważne są też problemy Nicka, ale któżby chciał się nimi przejąć, gdy nawet interpretujący tę postać Gordon-Levitt jest zmęczony. Wbrew tytułowi, film jest zwyczajnie chłodny.
Ikar spadł, bo leciał zbyt blisko słońca. Lacôte’a spotkał ten sam los, choć nawet nie odbił się od podłoża. On – podobnie jak Leo czy inny Elias – po prostu runął w przepaść.