Turbulencje

Amerykanin Tobias Ellis (Joseph Gordon-Levitt) ma na karku nieco ponad trzydziestkę. Lata od jakiejś dekady. Obecnie jest pierwszym oficerem. Pracuje w tych samych liniach lotniczych, co stewardessa Gökce (Aylin Tezel), kobieta, z którą ma małego syna. Nie są jeszcze małżeństwem, jak zwierza się swojemu dowódcy. Podczas rutynowego rejsu z Berlina do Paryża są razem na pokładzie. Kilka słów na temat problemów ze znalezieniem przedszkola dla dziecka. Subtelny pocałunek tuż przed startem, mimo że – jak deklaruje – oboje starają się oddzielać życie prywatne od zawodowego. Podczas tego konkretnego lotu przyjdzie im zmierzyć się z tym stwierdzeniem.

Tytułowe 7500 to jeden z trzech najważniejszych kodów transpondera używanych przez załogę statku powietrznego w sytuacjach szczególnych, takich, jak niebezpieczeństwo czy utrata łączności radiowej. Ten oznacza porwanie. Tobias zostaje zmuszony do skorzystania z tej procedury w momencie, gdy kilka minut po oderwaniu się od pasa i osiągnięciu odpowiedniej wysokości maszyna zostaje opanowana przez grupę terrorystów. Mężczyźni, uzbrojeni w prowizoryczne noże z rozbitego szkła, wykonane w lotniskowej łazience, za wszelką cenę chcą się dostać do kabiny pilotów. Jednemu z nich nawet się to udaje. Zanim zostaje obezwładniony przez głównego bohatera, zdąży zadać mu bolesny cios w ramię, a kapitana zadźgać na śmierć.

To mocna i długa sekwencja, pełna gwałtownych ruchów i krzyków, a jednocześnie szalenie teatralna, obnażająca inscenizacyjną bylejakość i aktorską nieporadność. Gdy Tobias zatrzaskuje wreszcie drzwi, których pod żadnym pozorem – zgodnie z przepisami wdrożonymi po 11 września – nie może otworzyć, choćby nie wiadomo, jak duże były naciski ze strony przestępców, kamera nie odstępuje go już na krok. Cały dramat, co jakiś czas i tylko na chwilę nabierający cech mrożącego krew w żyłach thrillera, rozgrywa się w jednym, ciasnym pomieszczeniu, wyłącznie na rozedrganych zbliżeniach, słabo na domiar złego oświetlonych (lot, nie dość, że odbywa się w nocy, to jeszcze przy fatalnych warunkach pogodowych – żaden z tych elementów nie zostaje odpowiednio spożytkowany na poczet budowania krótkotrwałej choćby grozy).

Joseph Gordon-Levitt w filmie "7500" (reż. Patrick Vollrath, 2019)

Film „7500” (2019) autorstwa Patricka Vollratha, niemieckiego reżysera nominowanego do Oscara za najlepszy aktorski krótki metraż „Wszystko będzie dobrze” (2015), to niewyczerpane studium ludzkiej psychiki i wytrzymałości jednostki na presję w ekstremalnych warunkach. Bohater, któremu wieża kontrolna wyznacza kurs na Hanower, gdzie pod pretekstem tankowania ma dojść do negocjacji, zaczyna walkę nie tylko ze stereotypowymi terrorystami, ale także z samym sobą i własnym sumieniem. Samolot dociera do nowego celu, ale w międzyczasie giną niewinni pasażerowie, czemu Tobias, szczelnie zabarykadowany w swojej twierdzy i odpierający atak nieprzyjaciela, byle tylko ofiar – także na lądzie – nie było więcej, przygląda się skrajnie rozemocjonowany, lecz nie tyle bezpośrednio, co poprzez zainstalowany w kokpicie monitor, stając się – podobnie jak widz – biernym obserwatorem katastrofy (próba zdefiniowania roli medium wydaje się całkiem udana; to zresztą w ten sposób, za pośrednictwem kamer przemysłowych, po raz pierwszy zaprezentowani zostają niewzbudzający żadnych podejrzeń złoczyńcy).

Dekompresja następuje wraz z najistotniejszym zwrotem akcji, funkcjonującym na zasadzie wystrzału z Czechowskiej strzelby, a więc w chwili zamordowania Gökce. To, co widzi na ekranie nad swoją głową, nie jest filmową fikcją. Tobias zostaje sam jak palec. Całe życie wali mu się na jego oczach. Równie dobrze mógłby sobie odpuścić całą tę akcję ratunkową i rozbić maszynę (zgodnie z planem terrorystów). Mężczyzna zachowuje zimną krew, by kilka minut później zachowywać się tak, jakby zdążył zapomnieć o śmierci ukochanej i o tym, że jego syn – ten sam, dla którego nie ma miejsca w przedszkolu – stracił właśnie matkę. Być może to czas na osobistą zemstę. Na jego twarzy mieszają się przerażenie, słabość i zrozumiała wściekłość. Robi jednak wszystko, co w jego mocy, by dolecieć bezpiecznie do Hanoweru i ocalić jak najwięcej osób.

To pierwszy występ Gordona-Levitta od 2016 roku, czyli od udziału w „Snowdenie” Olivera Stone’a. Przerwę od grania czuć na ekranie. Ćwiczenie aktorskie, swoisty monodram, który mógł go na powrót wdrożyć w przemysł, wypada dość marnie. Gwiazdorowi nie pomagają nawet sceny bezpośredniej konfrontacji z młodym islamskim ekstremistą, granym przez dużo mniej doświadczonego Omida Memara. Nastolatek, wmanewrowany w nieswoją wojnę przez innych ludzi, radykałów chcących pomścić muzułmańskich braci, którzy polegli z rąk Zachodu, jest najsłabszym ogniwem grupy porywaczy, psychicznie niepewnym, ale bodaj nie na tyle, by Gordon-Levitt mógł go stłamsić w aktorskim pojedynku.

Klaustrofobiczne i pozbawione muzyki ilustracyjnej kino o porwaniu samolotu, w którym czas ekranowy zostaje zrównany z czasem rzeczywistym – skrzyżowanie „Lotu 93” (2006) Paula Greengrassa z „Pogrzebanym” (2010) Rodrigo Cortésa i „Lockiem” (2013) Stevena Knighta – to przede wszystkim zabawa warsztatowa, niemal szkolny trening realizatorski dla Sebastiana Thalera, zdjęciowca, nomen omen, zręcznie operującego kamerą  w tak ograniczonej przestrzeni. I chyba tylko na tym poziomie „7500” ma szansę się obronić.

Recenzja filmu 7500; reż. Patrick Vollrath; Austria — Niemcy — USA 2019; 92 minuty