Kraina niewykorzystanych możliwości

Clark Duke, aktor znany między innymi z serialu „Biuro” (2005-2013) oraz filmu „Jutro będzie futro” (reż. Steve Pink, 2010), zgromadził plejadę całkiem rozpoznawalnych gwiazd kina, na czele z Liamem Hemsworthem, Vince’em Vaughnem, Johnem Malkovichem oraz Vivicą A. Fox, by zrealizować reżyserski debiut, napisaną wespół ze scenarzystą Andrew Boonkrongiem adaptację powieści Johna Brandona. To – jak przyznaje w wywiadach – prawdziwa wizja Południa, z którego sam zresztą pochodzi (konkretnie: z Glenwood, niewielkiej mieściny w Arkansas); Południa „rozdzierającego serce i zabawnego jednocześnie, poetyckiego, choć niekoniecznie sentymentalnego, zmanierowanego, a przy tym brutalnie szczerego”. Próba – nie pierwsza w historii, należy dodać – zmitologizowania starego, dobrego Dixielandu, tym razem się nie powiodła. Powstały kryminał znacząco odbiega od głębokiego opisu zaserwowanego przez jego autora.

Kyle (Hemsworth) i jego partner Swin (Duke), drobni handlarze narkotyków i istne żółtodzioby w branży, zaliczają niemałą wpadkę, kiedy podczas rutynowej akcji przemytniczej, zostają przyłapani przez nie najmłodszego już Brighta (Malkovich), nadzorującego miejscową przestępczość zorganizowaną (a ta – jak mówi jeden z bohaterów – na Południu ponoć wcale nie jest aż tak zorganizowana), na co dzień działającego pod przykrywką strażnika leśnego. Mężczyzna z radością wykorzystuje ich nieopierzenie i zatrudnia jako swoich asystentów. Sam jest tylko pośrednikiem – pracuje pod dyktando tajemniczego Froga (Vaughn), szefa wszystkich szefów, z oddali pociągającego za sznurki.

Chłopakom, zdaje się, wcale nie przeszkadza taka sytuacja. Owszem, raz na jakiś czas pomarudzą i przeklną pod nosem chlebodawcę, ale tylko we własnym gronie. Poza tym, od bladego świtu do zmierzchu wykonują polecenia – najpierw rutynowe doglądanie okolicy, następnie transporty przesyłek do okolicznych stanów: Missisipi, Alabamy, Luizjany, Teksasu i Oklahomy. Wieczory jeden z nich zaczyna nawet spędzać z lokalną pielęgniarką Johanną (Eden Brolin), gorliwą chrześcijanką, stereotypową mieszkanką tych ziem, która, rzecz jasna, okazuje się mądrzejsza i wrażliwsza, niż mogłoby się pierwotnie wydawać.

Niespodziewany atak na przełożonego sprawia, że bohaterowie, byle tylko nie wzbudzać żadnych podejrzeń, nie uciekają, lecz udają, że biznes wciąż się kręci, przyjmując kolejne zlecenia i jeżdżąc z towarem po ościennych miejscowościach. Problem w tym, że od tego momentu nie mają już zielonego pojęcia, dla kogo pracują, ani co powinni w istocie robić. Nic dziwnego, że ostatecznie znajdują się na czyimś celowniku. Całkiem niezły i obiecujący początek, trzeba przyznać, któremu sprzyja niespiesznie i ironicznie prowadzona narracja.

Clark Duke i Liam Hemsworth w filmie "Arkansas" (reż. Clark Duke, 2020)

Panowie na pierwszy rzut oka różnią się od siebie diametralnie. Jeden z nich jest wysoki i dobrze zbudowany, drugi – nieco przysadzisty i szalenie ekstrawagancki, jeśli chodzi o dobór garderoby, mimowolnie wyróżniającej się na tle tego konserwatywnego rejonu USA. Kyle już na wstępie informuje, że nie ma żadnej filozofii życiowej i woli milczeć (paradoksalnie to właśnie jego światopogląd). Swin z kolei, dla kontrastu, gada bez przerwy, twierdząc nawet, że dzięki temu – prędzej czy później – wszyscy go ostatecznie lubią i chcą się z nim zaprzyjaźnić. Tym, co ich łączy, jest pewien brak zaangażowania – obaj są pozbawieni ambicji. A przecież – jak głosi przydomek Arkansas – to kraina możliwości. Grzechem byłoby z tego nie skorzystać.

Tytuł jednego z rozdziałów filmu – zapisany krwistą czerwienią na czarnej planszy – lansuje tezę, że nuda jest piękna. „Znudzony kryminalista to dobry kryminalista” – dodaje Bright w ramach lekcji dawanych swoim adeptom. Parafrazując te słowa, znudzony widz to krytyczny widz. Na nic się zdaje operowanie pastiszem i nawiązania do klasyków gatunku rodem z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Inspiracje Quentinem Tarantino oraz Joelem i Ethanem Coenami są puste i nie przekładają się na pozytywny odbiór utworu. Całość dość szybko okazuje się anachroniczna, z uwagi nie tyle na sięgnięcie po estetykę rodem z ery wideo – łącznie z licznymi transfokacjami, zamiast najazdów kamery, oraz specyficzną fakturą obrazu i neonową, rozmytą paletą barw – co tematyczną wtórność.

Głównym mankamentem jest już sam scenariusz, z którego debiutującemu reżyserowi, dyletantowi na miarę kreślonych przezeń postaci, nie udaje się wykrzesać nic poza śladową próbką klimatu panującego w tej części Ameryki. Powrót do przeszłości jest dość niepewny i nieśmiały. Suspens, o ile w ogóle występuje, wnet zostaje pogrzebany poprzez nieprzemyślane rozwiązania fabularne, jak choćby niezwykle szybkie zdemaskowanie Froga, nawet jeśli i tak od samego początku antycypowane przez widza. Jedną czy dwie dekady temu „Arkansas” (2020) mogłoby być, także ze względu na swą niepozorność i epatowanie przemocą, kinem niekonwencjonalnym, przebojem zdobywającym festiwalowe laury. Dziś to tylko nieudana replika, pozbawiona wdzięku i, co szalenie istotne, błyskotliwego dowcipu. Może następnym razem Duke zrealizuje film o prawdziwym Południu – wszak zostało jeszcze kilka stanów do odwiedzenia.

Recenzja filmu Arkansas; reż. Clark Duke; USA 2020; 115 minut