Stracone złudzenia
Urodzony w 1983 roku w Kanadzie Dan Levy dał się poznać jako gospodarz programów nadawanych przez stację MTV. Zasłynął z kolei jako współtwórca – wraz z ojcem Eugene’em – wielokrotnie nagradzanego serialu „Schitt’s Creek” (2015-2020). Jego udział w projekcie stale ewoluował. Nie tylko sprawował pieczę nad realizacją wszystkich osiemdziesięciu odcinków i zagrał w nich jedną z czołowych ról, ale także część z nich napisał. W końcu zaś stanął za kamerą, inscenizując najpierw kilka epizodów w duecie z Andrew Cividino, a potem już samodzielnie. W 2021 roku, zawarłszy umowę z Netflixem, rozpoczął przygotowania do swego pełnospektaklowego debiutu, określanego przezeń jako „opowieść miłosna o przyjaźni”. Tak oto powstał film „W żałobie w drogę” (2023), prawdziwie autorskie przedsięwzięcie, przy którym Levy pracował jako producent, aktor, scenarzysta oraz, rzecz jasna, reżyser.
Mieszkający przy usianej zabytkami Leinster Gardens w Londynie Marc (w tej roli sam Levy) opłakuje śmierć swego męża Olivera (Luke Evans), autora bestsellerowej i z powodzeniem ekranizowanej serii książek dla młodzieży, który zginął w wypadku samochodowym zaraz po wyjściu z przyjęcia gwiazdkowego organizowanego przez parę. Tuż przed rocznicą tego tragicznego wydarzenia Marc dowiaduje się, że jego partner nabył mieszkanie w Paryżu, gdzie spotykał się z kochankiem (Medhi Baki). Pod pretekstem podziękowania przyjaciołom za otrzymane od nich wsparcie mężczyzna zaprasza Sophie (Ruth Negga) oraz Thomasa (Himesh Patel) do stolicy Francji, by tam przemyśleć nie tak szczęśliwe, jak mu się dotychczas wydawało, małżeństwo. Przekonany o tym, że zmarnował dwanaście miesięcy, pogrążając się w przygnębieniu i marazmie, postanawia ruszyć wreszcie naprzód.
Oglądając „W żałobie w drogę”, nie sposób odmówić Levy’emu szczerych i czystych intencji. To wszak kino solidnie zrobione, momentami nawet chwytające za serce, ale niestety nużące, szalenie powierzchowne oraz, co gorsza, odrealnione. Nie ma bynajmniej nic złego w tym, że skupia się na żalu odczuwanym przez ludzi zamożnych i uprzywilejowanych, mogących sobie pozwolić na apartamenty z najwyższej półki zarówno w Londynie, jak i w Paryżu (i to u podnóża Wieży Eiffla). To tylko dowód na to, że i życiu opływającemu w luksusy nieobce są ból i tęsknota. Problemem jest natomiast to, jak bardzo oderwanych od rzeczywistości postaci kwestia ta dotyczy. Doskonale unaocznia to scena, w której Marc zostaje zabrany przez amanta imieniem Theo (Arnaud Valois) do muzeum w celu kontemplowania „Lilii wodnych” Claude’a Moneta. Nie byłoby w tym oczywiście nic dziwnego i nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że zwiedzanie placówki ma charakter prywatny – odbywa się w samym środku nocy, w godzinach jej zamknięcia. Niby krótki wyimek z trwającego 100 minut filmu, ale jakże zaburzający immersję i niewiele wnoszący do anegdoty (tyle, co kot napłakał, wynika z fragmentu, w którym Marc bierze udział w performansie autorstwa kobiety granej przez Emmę Corrin).
Niemniej jednak, abstrahując od tych na wskroś przerysowanych zagadnień i tego, że protagonista nie musi martwić się o fundusze, z których, ot, choćby, opłaci rachunki po nagłym zgonie męża – mimo iż sporo uprzednio wskazywało na to, że nieboszczyk był głównym żywicielem rodziny – Levy skupia się na innym temacie, podejmując próbę znalezienia odpowiedzi na pytanie o to, jak poradzić sobie ze stratą ukochanej osoby, zwłaszcza jeśli ta okazała się w międzyczasie kłamcą i zdrajcą. Na tym polu starania reżysera wypadają nieco autentyczniej, co nie oznacza wcale, że wolne są od mankamentów. Wszystko przez to, że bohaterowie przerzucają się tu sentencjami i mądrościami wyciągniętymi prosto z niskich lotów poradników coachingowych („Unikając smutku, unikamy miłości” – słychać już pod koniec projekcji, a to tylko pierwszy przykład z szerokiego wachlarza złotych myśli). To oraz pocztówkowo wyglądające europejskie metropolie zaburzają przekaz.
Levy rozmienia się na drobne. Zupełnie niepotrzebnie. Zamiast skupić się na zasadniczym motywie, czyli – na co wskazuje sam tytuł utworu – żałobie, tak po mężu, jak i złudzeniach, reżyser staje w rozkroku, chcąc upiec kilka pieczeni na jednym ogniu (perypetie Sophie i Thomasa, najbliższych Marca, są tu absolutnie zbędne, zaś paradoks polega na tym, że gdyby je usunąć ze scenariusza, materiału wystarczyłoby co najwyżej na krótki bądź średni metraż). Pewne decyzje wydają się bezspornie przestrzelone (vide: niepasująca do reszty mowa pogrzebowa w wykonaniu interpretowanej przez Kaitlyn Dever aktorki, która w świecie przedstawionym wciela się w heroinę wykreowaną przez Olivera na kartach swoich powieści. Całości nie pomaga też nasycenie i obrazu, i historii bogactwem, które w obu przypadkach wypada sztucznie, nieumiejętnie przysłaniając defekty, w jakie obfituje skrypt. Tak czy siak, jak na debiut sygnowany przez platformę Netflix, nie jest najgorzej, w związku z czym wypada liczyć na to, że przy następnej okazji noga się Levy’emu nie powinie.