Amerykańska emancypacja

Muriel (Daisy Edgar-Jones; znana między innymi z „Gdzie śpiewają raki” Olivii Newman z 2022 roku) – główna bohaterka filmu „W dzikim galopie” (2024) autorstwa Daniela Minahana, który do tej pory parał się reżyserowaniem pojedynczych odcinków mniej lub bardziej popularnych seriali – ciągle coś ukrywa, zwłaszcza przed mężem imieniem Lee (Will Poulter). Jeszcze zanim wzięli ślub, w pudełku po tamponach chowała przed nim papierosy, po które sięgała na stronie, i to najprawdopodobniej za każdym razem, gdy kończyli uprawiać seks. Po sformalizowaniu związku i przeprowadzce ze wsi w Kansas do wielkomiejskiej Kalifornii, krainy mającej płynąć mlekiem i miodem, protagonistka zataja coraz więcej: od listów wymienianych skrycie ze szwagrem Juliusem (Jacob Elordi z „He Went That Way” Jeffreya Darlinga z 2023 roku) przez grube pieniądze inkasowane dzięki obstawianiu wyścigów konnych aż po romans z sąsiadką Sandrą (Sasha Calle).

Dzieje się tak nie bez powodu. Zmuszają ją do tego okoliczności, a zatem lata pięćdziesiąte w Stanach Zjednoczonych (akcja opartego na powieści Shannon Pufahl utworu zaczyna się, gdy na Półwyspie Koreańskim wciąż trwają walki zbrojne, których Lee i Julius są weteranami, a kończy tuż po śmierci wystrzelonej na orbitę okołoziemską Łajki, radzieckiej psiej kosmonautki). Dekada prezydenta Dwighta Eisenhowera – na zewnątrz zachwycająca, lecz zgniła w środku. Muriel, jak mnóstwo Amerykanek w tym okresie, buduje wizerunek anielicy, a więc żony podporządkowanej i niewychylającej się zanadto, dbającej przede wszystkim o ognisko domowe i partnera, a nie o siebie. To jednak tylko pozory. Za tą perfekcyjnie skonstruowaną fasadą kryją się frustracje powodowane zarówno przez społeczną oraz zakorzenioną w patriarchacie presję, jak i wewnętrzne konflikty.

Nic zatem dziwnego, że Muriel postanawia uchronić się przed niezadowoleniem. Sęk w tym, że nie może tego zrobić otwarcie, gdyż naraziłaby się na stygmatyzację. Owszem, podejmuje odpowiednie kroki, ale swoje działania stara się za wszelką cenę zakamuflować. Chciałaby pójść w ślady matki, która jako pierwsza kobieta w rodzinnym hrabstwie miała samochód, ukończyła studia i dostała rozwód, ale wie, że to, co było osiągalne na przełomie epoki jazzu i Wielkiego Kryzysu, mrzonką jest teraz, w erze konsumpcjonizmu i zimnej wojny. Muriel nie pozwala sobie na jawną emancypację. Jeśli coś robi, to po kryjomu.

Minahan, czerpiąc z obfitującego w szczegóły scenariusza Bryce’a Kassa, kreśli interesujący portret bohaterki dążącej do wyzwolenia, próbującej zerwać okowy, w które zakuły ją – mówiąc oględnie – czasy. Muriel zaiste wpisuje się w rolę narzuconą jej przez Amerykę, ale zarazem dokopuje się do najgłębszych uczuć i pragnień, dając im wyraz na różne sposoby. Niewykluczone, że licząc na coś więcej, koresponduje z uzależnionym od hazardu Juliusem, który notabene nigdy nie zdradza jej tego, że jest gejem, w dodatku zakochanym w Henrym (Diego Calva), kumplu poznanym w kasynie w Las Vegas. Jako że z Lee nie doczekali się jeszcze potomstwa, Muriel podejmuje pracę kelnerki w przeciętnym jankeskim dinerze, a podsłuchując facetów stołujących się w knajpie, znajduje w sobie odwagę, by zaryzykować i zainwestować uciułane grosze w typowanie wyników gonitw koni. Wreszcie zaś – eksploruje własną seksualność, wikłając się w relację z Sandrą, co bodaj najmocniej wystawia ją potencjalny ostracyzm.

Muriel, centralna postać „W dzikim galopie”, przeciwstawia się wzorcom preferowanym przez lwią część populacji USA. Prowadząc podwójne życie i idąc pod prąd, igra z ogniem, lecz jednocześnie postępuje w zgodzie ze swoim sumieniem. Dotąd tańczyła tak, jak grali jej inni, na czele z mężem, który – będąc człowiekiem przyzwoitym, aczkolwiek konformistycznym, myślącym na wskroś szablonowo i marzącym o spełnieniu Amerykańskiego Snu – nakłonił ją do sprzedania macierzyzny i przeniesienia się na usiane identycznymi budynkami modułowymi przedmieścia San Diego (prawda na temat tego, jakim cudem małżonków stać na zakup ziemi i nieruchomości, to kolejna kwestia tuszowana przez Muriel). Teraz podryguje w rytm melodii, którą sama komponuje. Jasne, to cichutkie muzykowanie, ale za to wypływające prosto z serca.

„W dzikim galopie” to dość niekonwencjonalne kino, przynajmniej jak na trzecią dekadę XXI wieku, przypominające raczej obrazy spod znaku Douglasa Sirka (vide: „Wszystko, na co niebo zezwala” z 1955 roku) czy Todda Haynesa (vide: „Daleko od nieba” z 2002 roku), ale także mało znany dramat „Pustynia serca” (reż. Donna Deitch, 1985). Minahan, zjadłszy zęby na realizacji projektów dla telewizji, zręcznie przechodzi do formatu pełnospektaklowego, tworząc dzieło, które wymyka się schematom i klasyfikacjom. Coś, co otwiera się jak powojenna opowieść o trójkącie miłosnym, wnet przekształca się w dużo bardziej skomplikowany – a w dodatku świetnie zagrany – queerowy romans, który wybucha przed widzem niczym bomby atomowe na poligonie w Nevadzie.

Recenzja filmu W dzikim galopie (On Swift Horses); reż. Daniel Minahan; USA 2024; 117 minut