Wszystkie dzieci marszanda

Sześćdziesięcioletni Andy Goodrich (Michael Keaton) nie kryje zaskoczenia, gdy w środku nocy dzwoni do niego żona Naomi (Laura Benanti), by poinformować, że poszła na trzymiesięczny odwyk. Nim on zdąży przeprocesować tę nowinę, ona oświadcza, że odchodzi. To koniec. Nie ma sensu ciągnąć związku, skoro i tak wiodą osobne życia. Do Andy’ego zaczyna powoli docierać, co jest grane, ale w głowie wciąż dźwięczą mu słowa o kuracji. Mężczyzna orientuje się, że przez myśl mu nie przeszło, że jego partnerka może być uzależniona od alkoholu. Sęk w tym, że nie o to chodzi. Owszem, Naomi lubi sięgnąć po kieliszek, ale nie z tego powodu trafia na leczenie. Gwoździem do trumny są leki na receptę, zwłaszcza tabletki nasenne.

W jeszcze większe osłupienie Andy wpada, kiedy na jaw wychodzi, że wszyscy wkoło wiedzieli o problemie, z jakim zmaga się kobieta. Zaiste wszyscy, bo i jego córka z poprzedniego małżeństwa, czyli Grace (Mila Kunis; znana między innymi z „Czterech dobrych dni” Rodrigo Garcíi z 2022 roku), i dzieci, które ma z Naomi – dziewięcioletnie bliźniaki Billie (Vivien Lyra Blair) i Mose (Jacob Kopera) – a nawet ich opiekunka Tali (Noa Fisher). Jakim cudem Goodrich nie zauważył, jak się sprawy mają? Ano tak, że ten zamożny (gościom serwuje trzydziestoletnią whiskey) i szanowany marszand z Los Angeles przez dekady poświęcał się głównie pracy, a nie rodzinie (czy wręcz rodzinom). W rozwój kariery włożył serce. W budowanie relacji z najbliższymi – nie.

Jakby tego było mało, teraz, gdy wali się jego życie prywatne, dociera doń wieść, że galeria sztuki, którą prowadzi, chyli się ku upadkowi. Co ratować? Domowe ognisko czy firmę? Czy ktoś mu w tym procesie pomoże? Może Grace, która jest skądinąd w zaawansowanej ciąży? Czy Andy będzie dobrym dziadkiem, jeśli tatą był fatalnym? A co z rezolutną Billie i wyciszonym Mose’em? Czy Goodrich – człowiek bogaty wszak w dobro, jak sugeruje jego nazwisko – nawiąże więź z młodszymi od niego o pięć dekad pociechami?

Hallie Meyers-Shyer – autorka dość przeciętnej komedii romantycznej z Reese Witherspoon pod tytułem „Wszyscy moi mężczyźni” (2017) – stawia mnóstwo pytań w filmie „Ojciec roku” (2024). Tak się składa, że na większość z nich odpowiada. To tego typu kino. Od samego początku seansu widz wie, czego oczekiwać i dokładnie to dostaje. Nie ma w tym bynajmniej nic złego. To w końcu opowieść o tym, jak być lepszym rodzicem, a osobą, która udziela w tym przypadku rad – zarówno protagoniście, jak i odbiorcy, być może borykającemu się z tymi samymi trudnościami – jest reżyserka.

Andy musi przestać skupiać się na sobie. Za zadanie ma pojednać się nie tylko z Billie i Mose’em – dziewięćdziesiąt dni sam na sam z tą dwójką powinno wystarczyć, by polubić się z nią i zaprzyjaźnić, ale najpierw należałoby im powiedzieć prawdę na temat nieobecności matuli – ale i z Grace, która wciąż żyje resentymentami. Choć na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że Goodrich ma całkiem niezły kontakt ze spodziewającą się własnego potomstwa kobietą, to jednak nie sposób nie zauważyć, że coś między nimi, by tak rzec, nie styka. Grace ma żal do ojca o to, że nie poświęcił ani jej, ani jej matce (Andie MacDowell) wystarczająco dużo czasu w przeszłości. „Jestem na ciebie zła, odkąd pamiętam” – mówi. Widząc, jak Andy dogaduje się z jej przyrodnim rodzeństwem, bohaterka nie potrafi ukryć rozczarowania i złości (gniewem wybucha oczywiście w tym samym momencie, w którym odchodzą jej wody, a jakżeby inaczej).

Meyers-Shyer nie porywa się z motyką na słońce, by uciec od schematów zakorzenionych w konwencji, po jaką sięga. Realizuje opowieść o ludziach, może nawet z krwi i kości, którzy muszą zmierzyć się z nadciągającymi zmianami. Jasne jest to, że po drodze nie obejdzie się bez łez wzruszenia i paru szczerych śmiechów (te same emocje towarzyszą zresztą oglądającemu), a anegdota zamknie się w prostodusznym zakończeniu. „Ojciec roku” to przyzwoite kino, udane w znacznej mierze dzięki nieszarżującemu w swej roli Keatonowi, który wchodzi tu w buty noszone niegdyś przez Robina Williamsa (vide: „Hook” Stevena Spielberga z 1991 roku czy dwa lata późniejsza „Pani Doubtfire” Chrisa Columbusa). Tyle i aż tyle.

PS W filmie Meyers-Shyer znajduje się jeden z najzabawniejszych momentów trzeciej dekady XXI wieku. Mowa o scenie, w której Andy, chcąc spędzić czas z Billie i Mose’em, puszcza im „Casablancę” (1942) Michaela Curtiza, a po zakończonej projekcji konstatuje: „Nie mogę uwierzyć, że nigdy tego nie widzieliście”. Żart prosty, ale znakomity.

Recenzja filmu Ojciec roku (Goodrich); reż. Hallie Meyers-Shyer; USA 2024; 111 minut