Czyste horyzonty

„Jedyną rzeczą, na której mi zależy, jest ćpanie, bo tylko wtedy zapominam o tym, że zrujnowałam sobie życie. Przegrywam z tą myślą każdego dnia” – mówi podczas szkolnej pogadanki nieco ponad trzydziestoletnia Molly (Mila Kunis; tu w jednej z najbardziej wymagających ról w karierze, być może obok „Czarnego łabędzia” Darrena Aronofsky’ego z 2010 roku), od dobrej dekady szprycująca się, czym popadnie (od heroiny przez metadon i kokainę aż po Vicodin i Adderall).

Gdy zjawia się na progu rodzinnego domu, jest na skraju wyczerpania. Straciwszy zęby, zasłania twarz dłonią. Ze wstydu. Od tygodnia, jak przyznaje, mieszka na ulicy. Może i dłużej. „Miałaś tu nie wracać, dopóki nie będziesz czysta” – kwituje tę niespodziewaną wizytę jej matka, która po ostatnich takich odwiedzinach była zmuszona do wymiany zamków w drzwiach i zainstalowania alarmu. Molly obiecuje, że tym razem będzie inaczej, ale Deb (Glenn Close) zna tę śpiewkę doskonale. Stanowczo komunikuje córce, że do środka jej nie wpuści. „Za ile heroiny zapłaciłam?” – pyta kobieta. Była okłamywana i okradana już tylekroć, że ma dość. Wytycza granice, czemu nieśmiało przyklaskuje Chris (Stephen Root), jej obecny partner.

Molly noc spędza na dworze. Z samego rana matczyne serce po raz kolejny się lituje. „Mam wrażenie, że nie chcę jej kochać, ale wiem, że i tak będę” – wyznaje Deb mężczyźnie, z którym dzieli teraz czas. Matka zabiera córkę na do ośrodka wspierającego wychodzenie z uzależnień. Tak bardzo chce wierzyć, że może faktycznie ta próba coś zmieni. I choć Molly dawno przestała liczyć, Deb ma świetne rozeznanie – to piętnasty odwyk. Obie znają zasady: trzy noce finansuje Medicaid (państwowy program socjalnej zapomogi w Stanach Zjednoczonych zapewniający darmowe ubezpieczenia tym, którzy nie są w stanie opłacić opieki zdrowotnej), resztę trzeba pokryć z własnej kieszeni. Molly, rzecz jasna, wychodzi po okresie refundowanym ze środków publicznych.

Ten pobyt w placówce detoksykacyjnej przynosi nadzieję. Oto bowiem okazuje się, że istnieje możliwość przyjęcia zastrzyku z substancją blokującą działanie narkotyków. Procedurę trzeba powtarzać raz w miesiącu, a ponadto wciąż należy uczęszczać na terapię, ale to i tak światełko w tunelu. Jest jeden warunek: Molly musi być czysta przynajmniej prze tydzień. „Czy to bezpieczne?” – pyta dziewczyna, ku nieukrywanej konsternacji matki. Rodzicielka nie przebiera w słowach, komentując tę kuriozalną wątpliwość – wszak wkuwała się już w niemal każdą część swego ciała, przyjmując używek od zatrzęsienia, a teraz zastanawia się, czy lek, który może jej pomóc, posiada odpowiednie atesty. Molly postanawia zaryzykować. Przed paniami tytułowe cztery wspólne dni.

Mila Kunis w filmie "Four Good Days" (reż. Rodrigo García, 2020)

Rodrigo García, reżyser filmu „Cztery dobre dni” (2020) – wcześniej autor bardzo dobrego „Alberta Nobbsa” (2011), również z Glenn Close w roli głównej – niczym nieco wcześniej Felix van Groeningen w „Moim pięknym synu” czy Peter Hedges w „Powrocie Bena” (oba z 2018 roku), opowiada historię osoby, która popadła w wyniszczający nałóg, w większym stopniu skupiając się na współuzależnionych, wcale nie mniej cierpiących. Deb to kobieta, która – jak to określa Chris – jedzie na tym samym wózku, co jej córka. Kłamstwa i kradzieże to nic w porównaniu z notorycznie łamanym sercem.

García, opierając się na artykule z „The Washington Post”, którego autorem jest Eli Saslow (tu na stanowisku współscenarzysty filmu), relacjonującym niełatwą więź pomiędzy pochodzącymi z Detroit Amandą Wendler i jej matką Libby Alexander, koncentruje się na nadziei i wybaczeniu. Deb rzeczywiście mięknie, obserwując ból doświadczany przez Molly. Wie, że córka przechodzi przez piekło. Jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że dziewczyna jest niczym tykająca bomba. Prędzej czy później wybuchnie. Ale ona również ma co nieco na sumieniu – gdy Molly była młodsza, Deb zniknęła z jej życia na dobre dwa lata, zostawiając ją pod opieką ojca. Teraz na jej fizys promienieje wiara w to, że losy bądź co bądź ukochanego dziecka odwrócą się i znajdą szczęśliwy finał.

Reżyser, być może mimochodem, buduje napięcie rodem z udanego thrillera, pokazując, że oto każda minuta może na powrót wywrócić wszystko do góry nogami. Cały czas trzeba być czujnym. Nie można spuścić dziewczyny z oka. Nieopatrzne odłożenie portfela z gotówką i kartami kredytowymi może skończyć się tragedią. Deb jest niczym zamontowany w domu alarm, którego dźwięk tak bardzo irytuje Molly. Trudno się kobiecie dziwić. Nad obrazem Garcíi nieustannie unosi się pytanie o to, czy młoda bohaterka wytrzyma bez narkotyków do dnia zastrzyku. Uzależnienie jednej jest więc ciężarem dla tej drugiej.

„Jesteś do bani! Jesteś do bani! Jesteś do bani!” – wykrzykuje Molly w twarz odwiedzający ją syn. To dość mocna scena. Niby chodzi tylko o partyjkę na konsoli, którą protagonistka przegrywa, ale w gruncie rzeczy to opis całej jej egzystencji. I ona, i wszyscy dookoła czuję, że faktycznie jest do bani. Reżyser stara się usprawiedliwić Molly, tłumacząc, jak trafiła w szpony nałogu. Zaczęło się dość klasycznie: oto lekarz przepisał jej oksykodon, gdy w wieku siedemnastu lat skręciła kolano, a potem ani razu nie zmniejszył dawki, wystawiając kolejne recepty na jej prośbę. Kryzys opioidowy – dopiero co opisany przez Barry’ego Meiera w książce „Zabić ból. Imperium oszustwa i kulisy epidemii opiatowej w USA” – wyniszcza Stany Zjednoczone, na co twórcy filmowi zwracają uwagę coraz częściej i coraz głośniej [świadczą o tym choćby omawiane tu utwory „Mickey i niedźwiedź” (2019) Annabelle Attanasio, „Godzina zmierzchu” (2020) Bradena Kinga czy „Lorelei” (2021) Sabriny Doyle]. Matka wprost oskarża lekarzy o aktualny stan zdrowia swojej córki. Ten społeczny komentarz pojawia się tu niejako obok – to osobisty dramat jest sednem filmu. Uzależnienie, wewnętrzny demon nękający Amerykanów, dotyka tu rodziców i dzieci. I choć bywa dydaktycznie nacechowany, to wciąż wart obejrzenia obraz.

Recenzja filmu Cztery dobre dni (Four Good Days); reż. Rodrigo García; USA 2020; 100 minut