Bądź jak woda

Bogobojny Bill Baker (Matt Damon) ma duszę kowboja. To typowy Oklak z dziada pradziada. Niewykluczone, że jego podłączona do butli z tlenem matka o imieniu Sharon (Deanna Dunagan) pamięta jeszcze burze pyłowe, które nawiedzały stan przez niemal całe lata trzydzieste. Mężczyzna mieszka w zdezelowanej chałupie, jeździ leciwą półciężarówką, w której rozbrzmiewają ballady country śpiewane między innymi przez Sammi Smith, modli się przed każdym posiłkiem (choćby i pochodził on z baru szybkiej obsługi) oraz – zgodnie z mottem Oklahomy, jakoby praca przezwyciężała wszystko – przyzwyczajony jest do codziennej harówy (w sekwencji otwierającej pomaga przy sprzątaniu mieściny zmiecionej przez tornado, a jeszcze do niedawna zatrudniony był w branży naftowej). Gdyby mógł głosować – a nie może, bo ma na koncie wyrok – głosowałby prawdopodobnie na Donalda Trumpa. Ubrany w koszulę w kratę wsuniętą w luźne dżinsy, z bejsbolówką na głowie, z szybkimi okularami przeciwsłonecznymi na nosie i z pojemnym plecakiem na ramieniu pokrytym tatuażem bielika amerykańskiego snuje się – niczym bohaterowie grani w westernach przez Johna Wayne’a – po ulicach Marsylii w poszukiwaniu sprawiedliwości.

Do Francji wyrusza na rutynowe spotkanie z córką Allison (Abigail Breslin), która w lokalnym więzieniu odsiaduje karę za morderstwo. Przed pięcioma laty, będąc studentką uczącą się z dala od domu, zabiła ponoć swoją partnerkę. Ponoć, bo dziewczyna wciąż utrzymuje, że jest niewinna. Ma nawet nowe dowody, które mogłyby o tym poświadczyć. Allison prosi więc ojca, z którym dzielą ją stosunki raczej napięte (matka nie żyje, wychowywała ją przeważnie babcia), by powiadomił jej prawniczkę o okolicznościach, które pozwoliłyby wszcząć sprawę właściwie od zera. Bill, rzecz jasna, wierząc w uczciwość jedynego dziecka, robi, co należy. Kobieta, która broniła dotąd Amerykankę, odmawia jednak ponownego rozgrzebywania postępowania, twierdząc, że kolejne poszlaki oparte są na dość wątłej przesłance. Mężczyzna, nie mówiąc córce prawdy, postanawia – jak na prawdziwego kowboja przystało, który notabene nastawienie ma iście stoickie i do każdego zwraca się nad wyraz uprzejmie – zająć się śledztwem na własną rękę. Ponieważ nie zna języka, pomaga mu przypadkowo spotkana w hotelu Francuzka Virginie (Camille Cottin), która samotnie wychowuje dziewięcioletnią Mayę (Lilou Siauvaud).

Lilou Siauvaud i Matt Damon w filmie "Stillwater" (reż. Tom McCarthy, 2021)

Tom McCarthy, reżyser nagrodzonego Oscarem i opartego na faktach „Spotlight” (2015), w którym przyglądał się skandalowi pedofilskiemu w Kościele Katolickim w Stanach Zjednoczonych, w „Stillwater” (2021; nazwa rodzinnej miejscowości głównego bohatera, siedziba hrabstwa Payne w Oklahomie), zainspirowany głośną historią Amandy Knox, wyrywa swego protagonistę ze strefy komfortu, by na jego barkach zbudować na poły thriller, na poły melodramat o maniakalnym wręcz dążeniu do odkrycia prawdy oraz o drugich szansach. Wszystko to na tle opozycji, jaką stanowi binarna relacja pomiędzy Ameryką a Francją (lub szerzej: całą Europą Zachodnią). Abstrahując od tego, jak duże znaczenie dla McCarthy’ego miały wydarzenia, do jakich doszło w 2007 roku we włoskiej Perugii (od zabójstwa brytyjskiej studentki przez oskarżenie i skazanie wspomnianej już Knox aż po jej uniewinnienie), opowiadana przezeń anegdota jest zwyczajnie nużąca, być może z uwagi właśnie na to, że przecinają się w niej dwie jakże różne konwencje, zaś żadna z nich nie jest w stanie zrekompensować widzowi prawie dwóch i pół godziny spędzonych przed ekranem.

McCarthy mówi zatem w „Stillwater” co nieco o napięciach rasowych, a także o dysproporcjach społeczno-ekonomicznych, które charakterystyczne są zarówno dla realiów panujących obecnie w USA, jak i we Francji (echa niedawnych „Nędzników” Ladjy Ly z 2019 roku słychać wyraźnie). Jest tu też trochę o imigrantach, ale to problem ledwo ledwie muśnięty. To, co wypada najlepiej w tym nierównym i raczej nieudanym filmie, to nie tyle dość absurdalny związek niebieskiego kołnierzyka z robotniczego stanu z przedstawicielką marsylskiej bohemy artystycznej (przedziwnie zaangażowana w całą tę sprawę Virginie jest aktorką teatralną), a więź, która rodzi się pomiędzy Billem a bystrą Mayą. Interpretacja tego wątku jest aż nadto czytelna, co nie znaczy bynajmniej, że to wada. Przyjaźń z dziewczynką to dla głównego bohater oczywista sposobność do tego, by naprawić błędy z przeszłości i postarać się, aby być lepszym ojcem (lub chociaż jego figurą).

Mężczyzna próbuje odbudować to, co zepsute w jego kontaktach z Allison, a tymczasem okazuje się, że gdzieś obok, niejako mimochodem, staje się odpowiedzialny również za kogoś zgoła innego. Miał prawo się tego nie spodziewać, ale stara się, na ile to możliwe, by niczego nie popsuć (z taką kartoteką, w sensie dosłownym i w przenośni, nie jest to najłatwiejsze zadanie). Tworzy się nowa komórka społeczna, trochę prowizoryczna, ale wystarczająco urocza, by mogła zadziałać. Szkoda w takim razie, że na pierwszy plan wybija się finalnie brak konsekwencji w decyzjach podejmowanych przez reżysera, który ostatni akt rozgrywa tak, jakby zależało mu na tym, by stekiem bzdur przykryć wszystko, co udało się wcześniej osiągnąć i jemu, i współpracującym z nim aktorom. Tak się składa, że „Stillwater” może zostać ostatecznie zapamiętany właśnie z uwagi na niedorzeczności przewijające się przez ekran w ciągu zamykającego film kwadransa.

Recenzja filmu Stillwater; reż. Tom McCarthy; USA 2021; 140 minut