Kryzys, leki i kopalnie
Appalachy. Niewielkie miasteczko w Wirginii Zachodniej, tuż przy granicy z Pensylwanią. Nieprzerwanie od dwóch dekad wybory w tej części kraju wygrywają – miażdżącą przewagą głosów – Republikanie. Gospodarka opiera się na górnictwie. Wydobywany jest tu głównie węgiel kamienny (to zresztą oficjalna skała stanu), zasilający następnie większość amerykańskich elektrowni, które wciąż korzystają z tego rodzaju paliwa. W USA tylko Wyoming eksploatuje go więcej, i to aż trzykrotnie. Najpopularniejszym sposobem fedrowania jest metoda odkrywkowa, może i tańsza od głębinowej, ale jednocześnie w znacznym stopniu degradująca środowisko. Rzeczywiście, krajobraz wygląda jak po bitwie, do czego przyczyniła się dodatkowo deindustrializacja, niemniej gwałtowna od tej, która miała miejsce w Pasie Rdzy (niektóre mapy wprost sugerują, że ten przemysłowy obszar obejmuje również tę okolicę).
Jednocześnie Wirginia Zachodnia, chełpiąca się wszem wobec swoim mottem, jakoby mieszkańcy gór byli zawsze wolni, jest jedną z największych ofiar tak zwanego kryzysu opioidowego. W 2011 roku, czyli w jego szczytowym momencie, a więc jeszcze zanim sprawie przyjrzała się administracja Baracka Obamy, w całych Stanach Zjednoczonych wypisano 219 milionów recept na silnie uzależniające leki przeciwbólowe (nierzadko wbrew zdrowemu rozsądkowi, skrajnie lekkomyślnie), zaś w samej tylko Wirginii Zachodniej z ich przedawkowania zmarła taka liczba osób, że jest to jedna z czołowych przyczyn śmierci w tym rejonie. Winą za sytuację obarczono firmy farmaceutyczne, które nie dość, że nie raczyły ostrzec klientów o potencjalnej możliwości popadnięcia w nałóg, to jeszcze lobbowały za przepisywaniem opioidów nawet w przypadku błahostek.
Na bohaterów filmu „Godzina zmierzchu” (2020) Bradena Kinga, którzy równie dobrze mogliby być synami lub wnukami robotników z „Łowcy jeleni” (reż. Michael Cimino, 1978), piętno odcisnęły zarówno górnictwo, jak i wspomniany pat związany z farmaceutykami. Grany przez Philipa Ettingera Cole Freeman (nazwisko, zdaje się, znaczące, mające potwierdzić wcześniej przywołaną dewizę stanową) pracuje w lokalnym domu opieki. Pełen empatii mężczyzna serce ma na dłoni, a jego stosunek do pensjonariuszy jest wyjątkowy. Lubi swoją robotę i jest ceniony przez ludzi, którymi się zajmuje.
Po odbiciu karty zegarowej i wyjściu z placówki odwiedza starszych mieszkańców sennej mieściny. Upewnia się, czy u nich wszystko w porządku, dostarcza im zakupy i baniaki ze świeżą wodą (kranówka – jak mówi – nie nadaje się do niczego). Nie chodzi jednak wyłącznie o czysty altruizm, choć Cole z całą pewnością jest człowiekiem przyzwoitym. Ci, do których przyjeżdża swoją zdezelowaną i leciwą półciężarówką, poza produktami niezbędnymi do życia dostają coś jeszcze, a mianowicie kopertę z pieniędzmi. Bohater kupuje od nich lekarstwa na receptę – co ważne, nigdy nie kradnie żadnych pigułek z ośrodka, zdając sobie sprawę z konsekwencji, jakie mogłoby to za sobą pociągnąć – ponieważ oni już ich nie potrzebują, a potem sprzedaje je, uwzględniając, rzecz jasna, prowizję, tym, którzy nie potrafią bez nich funkcjonować (opioidy nie tylko uśmierzają ból, ale też przynoszą ukojenie uzależnionym; zaliczają się wszak do nich między innymi heroina, kodeina i morfina).
W miasteczku, w którym wieczorami wszyscy spotykają się w tym samym pubie – oświetlonym niemrawo przez neony Bud Lighta i Budweisera, z obowiązkowym stołem bilardowym, jakimś meczem wyświetlanym w telewizji i ładną barmanką – panuje równowaga. Niewielka operacja Cole’a (choć na tyle duża, że da się z niej utrzymać i pomóc bliskim) nie zakłóca w żaden sposób przedsięwzięcia prowadzonego przez Everetta (Marc Menchaca), bezkompromisowego gangstera, niewahającego się ani chwili, by pociągnąć za spust. Ten dżentelmeński status quo zostaje zaburzony wraz z powrotem na stare śmieci Terry’ego (Cosmo Jarvis), kumpla z młodości, który pragnie spróbować swoich sił w branży, uruchamiając laboratorium metamfetaminy. Sprawy, jak nietrudno zgadnąć, zaczynają się komplikować.
King, twórca między innymi filmu „Tylko tu” (2011), sięgając po powieść autorstwa Cartera Sickelsa, stara się zrelacjonować rzeczywistość Zachodniej Wirginii po upadku kultury górniczej i opowiedzieć o kryzysie dziesiątkującym Stany Zjednoczone. Da się wyczuć, że to spojrzenie człowieka z zewnątrz, rodowitego nowojorczyka, przez co całość jest mało autentyczna, a w końcu także szalenie rozmyta (nie oznacza to bynajmniej, że partie poświęcone zniszczonej naturze i poprzemysłowym uwarunkowaniom nie są podane z odpowiednią wrażliwością i precyzją).
King mnoży wątki – a to problemy Cole’a z dziewczyną (Stacy Martin), a to pojawienie się jego matki (Lili Taylor), a to jeszcze przelotny romans ze wspomnianą barmanką (dobra, jak zwykle, Kerry Bishé) – które poruszają się w tak wielu kierunkach, że ostatecznie widzowi ma prawo umknąć to, co najistotniejsze w opisywanych realiach: powszechnie panująca bieda, marzenia o wyrwaniu się do jakiegoś bardziej cywilizowanego miejsca oraz wpływ leków na życie tych bogobojnych istot (na czapkach z daszkiem wyznaje się tu miłość Jezusowi, zaś główny bohater, syn pastora, z pamięci recytuje Pismo Święte).
Cienka jest granica pomiędzy pomaganiem a zadawaniem cierpienia, zdaje się przekonywać reżyser. Dobrymi chęciami, jak wiadomo, piekło jest wybrukowane. Choćby chciał, by go tak nie nazywano, Cole jest dilerem, szukającym odkupienia w tym, że działa miłosiernie i martwi się o każdego ze swoich klientów (bo przecież jeśli nie u niego, to mieszkańcy będą się zaopatrywać u groźnego i nieobliczalnego Everetta). Towar zalewa i będzie zalewać lokalny rynek, niezależnie od intencji. King stara się zrehabilitować swojego protagonistę, ale nie potrafi przekazać podstawowej informacji, a mianowicie tego, o jaką stawkę toczy się gra, w związku z czym konkluzje wydają się dalece niezadowalające.