Koło życia, czyli wszystko płynie

Jest rok 1945, prawdopodobnie gdzieś w Pensylwanii. Jeszcze do niedawna po okolicy biegały dinozaury, a teraz Al Young (Paul Bettany z „Wujka Franka” Alana Balla z 2020 roku), weteran drugiej wojny światowej, oraz jego żona Rose (Kelly Reilly) kupują tu nieruchomość wybudowaną na przełomie pozłacanego wieku i ery postępowej. Budynek stoi na terenie niegdysiejszej plantacji, na której, rzecz jasna, pracowali niewolnicy, i sąsiaduje z utrzymaną w kolonialnym stylu posiadłością Williama Franklina, nieślubnego syna jednego z ojców założycieli. Nie są ani pierwszymi, ani tym bardziej ostatnimi jego lokatorami. Przed nimi lokum zajmowali państwo Harterowie (Gwilym Lee i Michelle Dockery), czyli amator raczkującej wtedy awiacji oraz zaniepokojona niebezpieczną pasją męża wytworna dama, a później frywolna para: wynalazca fotela rozkładanego Leo (David Fynn) oraz Stella (Ophelia Lovibond), modelka stylizująca się na pin-up girl.

Al i Rose nabywają własny kąt na przedmieściach i wkraczają w epokę prezydenta Dwighta Eisenhowera, by wychować w niej dzieci. Osiemnaście lat przelatuje jak z bicza strzelił, a pierworodny Youngów, to jest Richard (Tom Hanks z „Mężczyzny imieniem Otto” Marca Forstera z 2022 roku), żeni się z będącą w ciąży Margaret (Robin Wright; reżyserka recenzowanego tu „Land” z 2021 roku), z którą spędza większość swojej egzystencji. Małżeństwo – podobnie zresztą jak Stany Zjednoczone – zalicza wzloty i upadki, którym świadkuje dom przez duże B. Dekady mijają, Richarda i Margaret już nie ma, a pod ten sam dach wprowadza się czarna rodzina Harrisów (Nikki Amuka-Bird, Nicholas Pinnock i Cache Vanderpuye), przed którą stają zupełnie inne wyzwania. Ach, gdyby tylko ściany mogły mówić.

To – i wiele więcej – dzieje się w „Here. Poza czasem” (2024), najświeższym przedsięwzięciu Roberta Zemeckisa, zrealizowanym wespół ze scenarzystą Erikiem Rothem (w 1994 roku panowie zrobili głośnego „Forresta Gumpa”) i powstałym na podstawie „Tutaj”, powieści graficznej autorstwa Richarda McGuire’a. Jest to kino tyleż interesujące, co zwyczajnie nudne, równie nowatorskie, co – uwaga! – anachroniczne.

Relatywnie ciekawy i godny uwagi, przynajmniej do pewnego momentu, jest pomysł, by opowiedzieć historię Ameryki – a może i Kosmosu, skoro reżyser, niczym Terrence Malick w „Drzewie życia” (2011), cofa się aż do okresu wymierania kredowego – z perspektywy konkretnego punktu na Ziemi. Dzięki temu zabiegowi film Zemeckisa jest niczym kronika, nie tylko USA, ale i – zważywszy na fakt, iż twórca portretuje tu także losy indiańskich kochanków – całego kontynentu. Najbardziej twórcę interesuje to, co rozwija się od końca XIX stulecia, kiedy pod budowę domu wmurowany zostaje kamień węgielny, do wybuchu pandemii koronawirusa w 2019 roku. Rozgrywające się wtedy wydarzenia strukturyzują nielinearnie prowadzoną narrację oraz pozwalają odbiorcy zorientować się, nomen omen, w czasie.

Następujące po sobie bessy i hossy. Gramofony wypierane przez telewizory. Odchodzący do lamusa jazz spod znaku Glenna Millera, ustępujący miejsca ucieleśnianemu przez Beatlesów rock and rolla. Odbiorniki kineskopowe wymieniane na urządzenia multimedialne mieszczące się w dłoni. Zaczynające się i wygasające konflikty zbrojne. Zmieniający się wystrój wnętrz. Coraz krótsze spódniczki. Coraz dłuższe krawaty. Kolejni politycy w Gabinecie Owalnym. Demokraci wysiudani przez Republikanów. Republikanie pogonieni przez Demokratów. Hipisi przekształcający się w japiszonów skaczących tak, jak im Jane Fonda każe.

Zemeckis kreśli dzieje kraju tak precyzyjnie – choć szablonowo i konserwatywnie – że cierpią na tym bohaterowie, którzy zamiast wybijać się na pierwszy plan, stanowią nie więcej niż tło tej dość nużącej anegdoty. Wprawdzie już wspomniany Forrest Gump, grany skądinąd przez tegoż samego Hanksa, miotał się po kartach amerykańskiej przeszłości, ale on – w przeciwieństwie do Richarda, Margaret i reszty postaci pojawiających się w „Here. Poza czasem”, przypominających, nawiasem mówiąc, wirtualne figury z serii gier „The Sims” – był, by się tak wyrazić, bohaterem z krwi i kości, mającym jako taki wpływ na przebieg zdarzeń. Tu wszystkie osoby są pionkami na szachownicy.

Planszą jest zaś dom (ten dom), chwytany zawsze z tej samej pozycji muchy na ścianie (lub, przed rokiem 1900, na drzewie). Znowu: zamysł cokolwiek pociągający, ale wnet ulegający wyczerpaniu. Mało tego: regresywny. Tak się bowiem składa, że do tego stopnia statyczna kamera oraz montaż wewnątrzkadrowy – łączący nie poszczególne ujęcia, a plany filmowe (od bliskich po ogólne) – przywodzą na myśl kino atrakcji i związane z nim żywe obrazy, czyli tak zwane tableaux, odrzucone wszak przez widownię wraz z chwilą, gdy X muza osiągnęła dojrzałość. Pal licho awizowany tu perwersyjny wręcz voyeryzm.

Owszem, w tej teatralnej przestrzeni – raz po raz wyglądającej tak nieautentycznie, iż nie sposób uwierzyć w to, że złapano ją za pomocą obiektywu – mają miejsce jakieś ludzkie dramaty, ale Zemeckis tak dalece dehumanizuje przekaz, że wnet przestają się one liczyć. Cóż z tego, że Al, dorastający w dobie Wielkiego Kryzysu i cierpiący na niezdiagnozowany oczywiście zespół stresu pourazowego, notorycznie sięga po kieliszek – to tragedia, jak by nie patrzeć, zaiste realna – kiedy tuż obok niego przechadza się Richard z odmłodzoną przy użyciu sztucznej inteligencji twarzą Hanksa? Są rozstania i powroty, są radości i smutki, są sukcesy i niespełnione marzenia. Jest też aż zanadto rzucająca się w oczy i wygenerowana cyfrowo rzeczywistość. Nieetyczna zabawa z technologią przysłania scenariusz Rotha. Czyżby zatem reżysera interesowała nie tyle gawęda i rozwój bohaterów oraz ich emocji, a jedynie możliwości, jakie daje taki czy inny komputer? Robert Zemeckis: Georges Méliès XXI wieku czy zwyczajny hochsztapler?

Recenzja filmu Here. Poza czasem (Here); reż. Robert Zemeckis; USA 2024; 104 minuty