Cienie wątpliwości
Jest rok 1969. W wielu miastach Stanów Zjednoczonych buzuje. W czerwcu nowojorska policja robi nalot na Stonewall Inn, gejowski klub położony w artystycznej i lewicującej dzielnicy Greenwich Village na Dolnym Manhattanie, zamieszkałej w dużej mierze przez młodzież opowiadającą się przeciwko wojnie w Wietnamie oraz sprzyjającą działalności feministycznej i antyrasistowskiej. Zachowanie funkcjonariuszy spotyka się z gwałtowną odpowiedzią członków społeczności LGBT+. Wydarzenia te katalizują narodziny nowego ruchu obywatelskiego. Ameryka się zmienia.
W tym samym czasie gdzieś w zapyziałej części Karoliny Południowej życie toczy się zupełnie innym rytmem. Pod dachem państwa Bledsoe’ów wszystko przebiega, by tak rzec, po bożemu. Panuje wyraźny podział namaszczony przez wciąż królujący patriarchalizm: kobiety siedzą w kuchni i gotują, mężczyźni z kolei – emocjonują się wynikiem meczu futbolu (może to finałowy Super Bowl, kto wie). Tej segregacji sprzyja czytana przez najmłodsze w rodzinie dziewczęta książka, której autorem jest niejaki Mario Puzo. Mowa oczywiście o „Ojcu chrzestnym” (rok pierwszego wydania: 1969), powieść zdominowana przez męskość stale walczącą o władzę, wpływy i przywileje oraz, rzecz jasna, o supremację nad płcią przeciwną, której można by pożądać, kontrolować i wykorzystywać.
Czternastoletnia Beth (Sophia Lillis), narratorka filmu „Wujek Frank” (2020) w reżyserii Alana Balla, nie bardzo pasuje do tej rzeczywistości, podobnie zresztą jak grany przez Paula Bettany’ego tytułowy bohater, o którym dziewczyna mówi, że od zawsze był inny: wyjechał do Wielkiego Jabłka, gdzie wykłada teraz literaturę na Uniwersytecie Nowojorskim, a poza tym używa płynu po goleniu i dba o paznokcie. Co jednak najważniejsze, w domu rządzonym twardą ręką przez konserwatywnego dziadka Maca (Stephen Root), wujek Frank zachęca swą bratanicę, by odkrywała własną tożsamość, nie rezygnowała z planów i marzeń oraz mierzyła dużo wyżej niż stanowa uczelnia. Ważne słowa dla nastolatki w okresie formacyjnym. Zaczyna się trochę w stylu „Cienia wątpliwości” (1943) Alfreda Hitchcocka, ale wnet okazuje się, że to nie ten trop.
Cztery lata później, w roku 1973, Beth jest już studentką tej samej szkoły, w której pracuje jej ulubiony krewny. To dzięki jego radom zachodzi tak daleko. Dziewczyna dostrzega, że Nowy Jork to rzeczywiście zupełnie inny świat, rządzący się prawami, które na Głębokim Południu byłyby zwyczajnie nie do pomyślenia. Którejś nocy bohaterka trafia na imprezę w mieszkaniu swego wujka, ulokowanego, a jakżeby inaczej, w Greenwich Village, niedaleko uniwersyteckiego kampusu. Drzwi otwiera jej Wally (Peter Macdissi), po czym z autentyczną szczerością zaprasza ją do środka. Co się stało z partnerką Franka, którą poznała zaledwie kilka tygodni wcześniej? Niedługo potem prawda wychodzi na jaw. Mężczyzna jest gejem.
Historia mogłaby się pewnie toczyć do samego końca w wielkomiejskim środowisku o liberalnych poglądach, ale trzeba wszak jeszcze wyjaśnić to wszystko, co wydarzyło się w przeszłości. Oto telefon od matki (Margo Martindale) zwiastuje coś niedobrego: zmarł nestor rodu. Frank i Beth wsiadają więc w samochód i jadą na pogrzeb. Wally ma zostać w Nowym Jorku. Tytułowy bohater zbyt dobrze zna i swoją familię, i miejsce, do którego się udaje, by zabrać partnera w tę podróż. Innymi słowy: mężczyzna nie chce ujawniać swego sekretu. Wally tymczasem rusza za nimi.
Przymusowy powrót do rodzinnego miasteczka, zrealizowany w formie filmu drogi – jakże częsty motyw w amerykańskim kinie – jest nie tylko niewygodny, ale budzi również młodzieńcze wspomnienia, a konkretniej: wspomnienia o sekretnym romansie Franka z chłopakiem sąsiedztwa, odkrytym przez jego ojca. Już wiadomo, skąd ta pogarda głowy domu wobec najstarszego syna. Jasne jest też to, skąd biorą się obawy zlęknionego bohatera. Zakazana miłość skończyła się bowiem tragedią. Demony z przeszłości zaczynają znowu nawiedzać mężczyznę, który coraz chętniej zagląda do kieliszka (nie po raz pierwszy w życiu, jak można się domyślać).
Ball, twórca seriali „Sześć stóp pod ziemią” (2001-2005) oraz „Czysta krew” (2008-2014), nagrodzony Oscarem scenarzysta „American Beauty” (reż. Sam Mendes, 1999), w którym próbował poruszyć podobne tematy, oraz reżyser „Złych spojrzeń” (2007), w swym drugim, bardzo osobistym obrazie opowiada o zmaganiach geja konfrontującego się tak z mentalnością amerykańskiego Południa, jak i z uprzedzeniami własnej rodziny. Paraliżowany przez strach mężczyzna zamiast powiedzieć prawdę o swej tożsamości najbliższym, woli pielęgnować nienawiść do samego siebie; nie tyle za to, jaki jest, a za to, że nie jest taki, jaki powinien być zdaniem ojca. Zdaje się, że nie było innej opcji niż właśnie ucieczka do tolerancyjnego i wyrozumiałego Nowego Jorku (bodaj tylko w San Francisco mógłby się w owej epoce poczuć lepiej), gdzie poznał Wally’ego, imigranta z Arabii Saudyjskiej, człowieka tak dobrego, że aż niewiarygodnego, który w sposób iście niezrozumiały tłumaczy w jednej ze scen, że nie lubi zbyt miłych ludzi, ponieważ oni zawsze coś ukrywają, a jego interesuje to, co pod powierzchnią. Problem w tym, że jest on niemal chodzącą reklamą tego typu zachowań.
Realizm z pierwszego aktu wnet zostaje zastąpiony przez wzruszający (lub po prostu ckliwy) finał, w którym wszystko dobrze się kończy, bo – jak mówi brat głównego bohatera – homoseksualizm nie jest w istocie żadnym problemem. Stereotypy dotyczące Pasa Biblijnego zostają obalone – zwycięża miłość, która przed laty doprowadziła do katastrofy. Przesłanie, choć przecież piękne, jest za nadto wyraźne, podane widzowi niemal łopatologicznie. Dobre chęci i szczere intencje autora są zrozumiałe, ale sposób ich prezentacji, ocierający się o lukrowaną utopię, nie należy do najlepszych. Poza tym, jest coś nieodpowiedniego w porównaniu Głębokiego Południa do Arabii Saudyjskiej, w której za bycie gejem czy lesbijką grozi kara śmierci. Wally ukrywa się wszak nie tylko przed rodziną, ale również przed całym narodem.