Powrót do domu
Mieszkający w Los Angeles Renn Wheeland (Nick Jonas) właśnie stracił matkę, a to oznacza, że musi wsiąść w samolot i udać się do rodzinnego Cleveland w stanie Ohio. Tam, dokąd zmierza, mieszka prawie 400 tysięcy osób, ale jako że to niemal dziesięciokrotnie mniej niż w najludniejszym ośrodku Kalifornii, niespełna trzydziestoletni mężczyzna jest święcie przekonany, iż wraca do małomiasteczkowej rzeczywistości, co odbija mu się czkawką. Nic zatem dziwnego, że poznanej podczas podróży Zoey Abbot (Alexandra Shipp; znana między innymi z „Tylko nie ty” Willa Glucka z 2023 roku), fance akcyjniaków z lat dziewięćdziesiątych lecącej w jego ojczyste strony na konferencję psychoterapeutyczną (jakże wygodne rozwiązanie fabularne), nie zdradza prawdziwego celu eskapady, w żart obracając wszystko, co się da.
Posługiwanie się sarkazmem i ironią to jego mechanizm obronny, sposób na odreagowanie. To bystrzak. Aż trudno w takim razie uwierzyć, że nie udało mu się – jemu, aspirującemu scenarzyście – przebić w Tinseltown. Nie zrobił kariery w branży. Do domu przybywa na tarczy, pokonany przez marzenia, których nie spełnił. Gorycz w tym wypadku wydaje się tym większa, że Renn czuje, iż zawiódł ukochaną matuchnę. Ani wszak nie osiągnął tego, do czego się zobowiązał, ani nie zdążył się pożegnać z umierającą kobietą. Sęk w tym, że Lily (Elisabeth Shue), bo o niej tu mowa, także nie wywiązała się z danej synowi obietnicy. Przysięgała wszak, iż nigdy chłopca nie opuści. Młody Wheeland wziął te słowa do serca na tyle poważnie, że teraz nie potrafi się otrząsnąć. Chwilę po wylądowaniu prosi taksówkarza, wprawiając go tym samym w osłupienie, by jechać dłuższą drogą. Pal sześć pieniądze. Nie ma co się spieszyć, gdy życie straciło sens.
Odkładanie spotkania z bliskimi w nieskończoność jest niemożliwe. Kiedy więc Renn przekracza próg czterech kątów, w których się wychował, decyduje się na krótką rozmowę z ojcem Darrenem (Matt Walsh), mężczyzną wprost oznajmiającym – co absolutnie zrozumiałe w zaistniałej sytuacji – iż nie ma zielonego pojęcia, co powiedzieć, by potomka pocieszyć. Renn i tak woli uciec od problemu, umawiając się z Zoey. Byle tylko odwlec konfrontację z siostrą imieniem Leigh (Brittany Snow; reżyserka „Parachute” z 2023 roku), gdyż ta zwiastuje jedno, czyli konieczność zajęcia się przedmiotami pozostawionymi przez matkę oraz jej pochówkiem. Pewnie dałoby się łatwiej to zaaranżować, gdyby nie Rick Barona (David Arquette), drugi mąż Lily, który – pomimo faktu, iż kobieta była Żydówką – obstaje przy chrześcijańskiej ceremonii.

Jeśli wyreżyserowany przez Roberta Schwartzmana – członka klanu Coppolów, na koncie mającego „Dreamland” (2016), „Jednorożca” (2018) oraz „Kłótnię” (2020) – film „The Good Half” (2023) istniałby w próżni, można by założyć, że to dobre kino. Rzecz w tym, że nie istnieje, w związku z czym jawi się jako krewniak takich utworów jak „Powrót do Garden State” (reż. Zach Braff, 2004) i „Powiedzmy sobie wszystko” (reż. Shawn Levy, 2014). Niewykluczone, że raz na dekadę musi pojawić się w Stanach Zjednoczonych dzieło zmagające się z tematami śmierci i żałoby, które przepracować należy w opuszczonym dawno temu gnieździe. Szkopuł w tym, że „The Good Half” niewiele wnosi do tego dyskursu. Być może wcale nie trzeba, by Schwartzman – posiłkujący się skryptem Bretta Rylanda – dokładał swoje trzy grosze, skoro na poziomie emocjonalnym jego najnowszy projekt działa, przynajmniej w kilku scenach.
Dwie z nich sprawiają wrażenie najciekawszych. Pierwsza to ta, w której bodaj najmocniej ujawnia się cyniczna natura Renna, chłopaka starającego się za wszelką cenę nie dopuścić do siebie prawdy. Chodzi mianowicie o etap wyboru trumny, przezabawny, a jednocześnie korespondujący z późniejszą kwestią wypowiadaną przez protagonistę: „Jutro idę na pogrzeb mojej mamy” (gdy zdanie to pada na głos, postawa Wheelanda zmienia się diametralne). Drugi zaś moment to dialog z Andym (Ryan Bergara), kolegą z przeszłości, który zwraca uwagę na to, jak wspaniałą kobietą była Lily, w licznych retrospekcjach głównego bohatera jawiąca się wyłącznie jako niegroźna kleptomanka. Przypadkowe zejście się kumpli ze szkoły to scenariopisarski szczyt Rylanda. Potem jest już bowiem znacznie gorzej. Całość zamyka sekwencja rodem z kina o napadzie, z tym, że fatalnie zrealizowana i zwyczajnie niepotrzebna, a po drodze twórcy zapominają o profesji Zoey, co przekłada się na to, że żadne górnolotne zdanie w „The Good Half” nie pada. Szkoda. Dobrze przynajmniej, że Schwartzman równoważy te niedociągnięcia szczyptą naprawdę dobrego humoru.