Piękne marionetki

Zaczyna się jak u najlepszych. Na myśl przychodzi, ot, choćby, wspaniała „Ósma żona Sinobrodego” (1938) Ernsta Lubitscha, gdzie grany przez Gary’ego Coopera bohater, chcąc kupić wyłącznie górę od piżamy, zostaje odprawiony z kwitkiem przez obsługę sklepu utrzymującą, że tę część garderoby można nabyć jedynie w komplecie z dołem. Pomoc w rozwiązaniu problemu oferuje mu obecna akurat w butiku kobieta – interpretowana przez Claudette Colbert – która proponuje, że skoro polityka firmy jest taka, a nie inna, to ona weźmie portki. Dla widza staje się jasne, że tych dwoje będzie razem.

W „Tylko nie ty” (2023) Willa Glucka jest podobnie. Oto Bea (Sydney Sweeney; znana z „Reality” Tiny Satter z 2023 roku), studentka prawa na Uniwersytecie Bostońskim, wchodzi do kawiarni, by skorzystać z toalety. Baristka informuje ją, że da jej klucz, jeśli ta coś zamówi. Nic prostszego. Pannica bierze pierwszy z brzegu produkt i wręcza sprzedawczyni do zeskanowania. Sęk w tym, że w lokalu obowiązuje kolejka, a ta jest tak długa, że zanim Bea dotrze do kasy, może nie wytrzymać i – co tu dużo mówić – popuścić w spodnie (wystarczyłoby pewnie spróbować w innym miejscu, ale wszak wtedy nie byłoby filmu). Z odsieczą nadciąga zatrudniony w Goldman Sachs Ben (Glen Powell), który – tak się składa – w ogonku do lady jest następny. Mężczyzna stawia nieznajomej napój, udając, iż ta jest jego żoną (niewykluczone, że wcale nie trzeba by uciekać się aż do takiego łgarstwa, lecz wtedy, jako się rzekło, nie byłoby materiału na tę komedię). Wiadomo, że ona i on będą parą, nim tyłówka pojawi się na ekranie.

Na tym analogie z Lubitschem się kończą, ale rodzą się za to powinowactwa z Williamem Szekspirem, którego „Wiele hałasu o nic” stanowi główne źródło inspiracji dla Glucka i współpracującej z nim scenarzystki Ilany Wolpert (twórcy nie pozwalają odbiorcy zapomnieć o tym fakcie, umieszczając w obrębie kadru wskazówki mające ułatwić odczytanie nawiązań – a to odpowiedni neon w barze, a to mural z cytatem zaczerpniętym z pięcioaktówki). Bea i Ben – współczesne wcielenia Beatryks i Benedyka – spędzają ze sobą całe popołudnie i caluteńką noc. Wprawdzie do niczego między nimi nie dochodzi, ale ona – prawdopodobnie przerażona potencjalną perspektywą zaangażowania się w nową relację – czmycha z jego mieszkania bez słów. Chwilę później, zorientowawszy się, że uciekając, popełniłaby największy błąd w swoim życiu, wraca, ale tylko po to, by podsłuchać jego rozmowę z kumplem Pete’em (GaTa), któremu wyznaje, że zdarzenie nie miało dlań żadnego znaczenia. To oczywiście kłamstwo – w istocie bowiem chłopczyna jest wrażliwcem, którego najzwyczajniej w świecie zabolało zniknięcie dziewczyny.

Ani Bea, ani Ben nie znają prawdy. Ona nie wie, co go skłoniło do powiedzenia tego, co powiedział. On nie ma pojęcia, dlaczego wyparowała bez pożegnania. Na wszelki wypadek jednak wstępują na wojenną ścieżkę. Gdy kilka miesięcy później spotykają się ponownie, są już zajadłymi i skaczącymi sobie do gardeł wrogami (gdyby nie to, nie byłoby filmu). Przypadek – albo raczej przeznaczenie (należałoby zapytać Tomasza z „Nieznośnej lekkości bytu” Milana Kundery) – sprawia, że łączy ich ślub jej siostry Halle (Hadley Robinson; odtwórczyni głównej roli w „Moxie” Amy Poehler z 2021 roku) z jego przyjaciółką z dzieciństwa Claudią (Alexandra Shipp). Ceremonia – jako że to ludzie zamożni – ma się odbyć nie w Bostonie, a w Sydney. Na bogato!

Gromadka leci do dalekiej i pocztówkowej Australii, gdzie okazuje się, że wszyscy zatrzymują się w olbrzymim domu rodziców Claudii i Pete’a (tak, to rodzeństwo): Carol (Michelle Hurd) i Rogera (Bryan Brown). Innie (Rachel Griffiths) i Leo (Dermot Mulroney), czyli matka i ojciec Bei oraz Halle, też tam są. Jest też Jonathan (Darren Barnet), były byłej już studentki prawa, który został zaproszony przez jej helikopterowych staruszków, bo a nuż uda się ich na powrót zeswatać. Bea i Ben drą koty, więc biesiadnicy – pragnąc, by uroczystość przebiegła w spokoju i w zdrowej atmosferze – wpadają na pomysł, by skojarzyć ze sobą zwaśnione strony. Antagoniści w mig rozszyfrowują podstęp, ale i tak postanawiają symulować, iż mają się ku sobie, by wzbudzić zazdrość w eks Bena Margaret (Charlee Fraser), która – a jakżeby inaczej! – również jest obecna w posiadłości (w dodatku ze swym partnerem imieniem Beau, surferem granym przez Joego Davidsona).

Brzmi to szalenie skomplikowanie, ale wcale takie nie jest. To przecież nie mózgotrzep, a komedia romantyczna. Gluck – ten sam, który na koncie ma świetną „Łatwą dziewczynę” (2010) oraz wprost tragiczny film „To tylko seks” (2011) – tworzy kino, które ogląda się przyjemnie, głównie dzięki wylewającemu się z niemal każdego ujęcia przepychowi o charakterze wręcz eskapistycznym (czyż nie taka była misja miłostek realizowanych w latach trzydziestych w trakcie Wielkiego Kryzysu?) oraz pięknym i pociągającym wykonawcom, ale zarazem pozbawione polotu. Reżyser nie jest Lubitschem i na próżno szukać w jego obrazie sławetnego dotyku, który wyróżniał arcydzieła takie jak „Uśmiechnięty porucznik” (1931) czy „Niebiosa mogą zaczekać” (1943). Anegdota przebiega sprawnie, owszem, według ustalonej formuły – kto się czubi, ten się lubi – momentami jest zabawnie, a pomiędzy Beą a Benem, a raczej wcielającymi się w nich Sweeney i Powellem, jest wystarczająco dużo żaru, by obdarzyć nią jeszcze jeden film (chemia, co ważne, nie wynika tu z sympatii i usposobienia postaci, a jest czysto erotyczna).

Problem w tym, że w całość zaprzęgnięto – zupełnie niepotrzebnie – humor niskich lotów, wręcz sprośny. Jest tu zatem sporo nagości, choć – co ciekawe, bo przełamujące tak zwane męskie spojrzenie – kamera koncentruje się w znacznej mierze na ciele Bena, a nie tyle Bei (nie oznacza to bynajmniej, że i ona nie pada czasami ofiarą lubieżnego obiektywu). Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że golizna w większości przypadków wskazuje tu na sytuacje rodem z kloacznego slapsticku (vide: scena, w której Ben rozbiera się do rosołu po tym, jak jego spodenki zostają spenetrowane przez pająka, a Bea zagląda mu prosto między pośladki, by upewnić się, że nie grozi mu już żadne niebezpieczeństwo). Tym, co ponadto razi w „Tylko nie ty”, jest postawa Innie i Leo, rodziców apodyktycznych, naruszających granice, których w trzeciej dekadzie XXI można by nie przekraczać. Konserwatywne wydaje się notabene podejście bohaterów do samego ożenku – nie wystarczy wprowadzić do opowieści stających przed ołtarzem lesbijek, by mówić o postępie, skoro wciąż, niczym w setkach starszych komedii romantycznych, ślub stanowi centralny i najważniejszy punkt w życiu człowieka.

O poszczególnych osobach tego uwspółcześnionego dramatu niewiele wiadomo. Każda z nich cechuje się ze dwiema właściwościami, które czynią z nich marionetki – to zresztą określenie użyte przez samego Bena – może i piękne oraz ponętne, ale i tak marionetki. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro lwią część energii poświęcono na zrealizowanie sekwencji pod napisy końcowe, która przypomina wideoklip do „Unwritten” Natashy Bedingfield, hitu AD 2004. Niemniej jednak, pomimo tych głupotek, „Tylko nie ty” to całkiem niezła realizacja.

Recenzja filmu Tylko nie ty (Anyone But You); reż. Will Gluck; USA 2023; 113 minut