Rozkwitanie i przekwitanie

Niespełna trzydziestoletnia Louise (Karen Gillan) do tego stopnia nie może pogodzić się z rozstaniem z partnerem, że gdy tylko nadarza się okazja (czytaj: kiedy jest pijana), udaje się pod dom byłego – chce zamienić z nim kilka słów mających skłonić go do powrotu. Nic z tego. Jako że eks, który skądinąd żeni się z inną, drzwi nie otwiera, Louise postanawia wejść do środka oknem. Sęk w tym, iż to jest na tyle wysoko, że trzeba nie lada umiejętności, by się do niego dostać. Zalana w drobny mak ryzykantka jest wystarczająco zdesperowana, by spróbować i nawet udaje jej się wdrapać na parapet. Sęk z tym, że spada zeń z hukiem.

Żeby kózka nie skakała, to by biodra nie złamała. Louise ląduje w szpitalu, gdzie dowiaduje się, że ma szczęście, iż jest młoda, bo gdyby podobna kontuzja przydarzyła jej się w późniejszym wieku, mogłaby zapomnieć o dalszych harcach. Karą za nieodpowiedzialność są kule oraz obowiązek poddania się fizjoterapii. W sesjach uczestniczy niezbyt ochoczo, zwłaszcza że jej współtowarzyszkami są nie rówieśniczki, a seniorki. Wśród nich jest niejaka Antonina (Małgorzata Zajączkowska), pochodząca z Polski osoba tak nieprzyjemna w obyciu, że bodaj wyłącznie wrodzona empatia każe Louise wyciągnąć do nieznajomej pomocną dłoń.

To, że Antonina jej potrzebuje, jest jasne jak świecące nad brooklyńskim Greenpointem słońce. Wszak nie dość, że kobieta nie potrafi wydukać słowa po angielsku – ani be, ani me, ani kukuryku, ani „proszę”, ani „dziękuję”, ani „przepraszam” (biorąc pod uwagę fakt, że Antonina nie przybyła do Stanów Zjednoczonych wczoraj, a najpewniej kilkadziesiąt lat wcześniej, jest to przesłanka na wskroś absurdalna i zaburzająca integralność świata przedstawionego) – to jeszcze wszystko wskazuje na to, iż wraz z każdym dniem coraz bardziej marnieje w oczach. Trochę ni stąd, ni zowąd Louise zostaje zatrudniona jako jej opiekunka.

„Lepiej później niż wcale” (2023), pełnospektaklowy debiut Lisy Steen – reżyserki z szeregiem krótkometrażówek na koncie – to opowieść o międzypokoleniowej relacji, która rodzi się wbrew logice. Emocjonalna więź łącząca niespodziewanie jakże różne od siebie kobiety – przedstawicielkę millenialsów oraz reprezentantkę generacji baby boomers – wydaje się na pierwszy rzut oka nieprawdopodobna. W istocie zaś, choć zakrawa to na paradoks, Louise i Antoninę scala ze sobą całkiem sporo, więcej niż można by przypuszczać. Obie są równie zagubione i nie wiedzą, jak o siebie zadbać. Obie łakną obecności drugiego człowieka. Obie zmagają się z bólem spowodowanym odejściem – czy to literalnym, czy to metaforycznym – najbliższych.

Antonina opłakuje zmarłą córkę. Louise z kolei na odległość stara się przepracować chorobę matki imieniem Dorothy (Talia Balsam), która – gdzieś na Zachodnim Wybrzeżu – cierpi na Alzheimera. Steen bez przerwy każe pamiętać swoim bohaterkom o śmierci, o tym, że życie nie jest dane raz na zawsze, ale także o tym, że jest ono jedno, w związku z czym warto wykorzystać je w pełni. Czyż nie jest wspaniały moment, w którym staruszka, zaciągnięta przez Louise i jej współlokatora (Jermaine Fowler; znany między innymi z „Wszystko ze mną OK?” Tig Notaro i Stephanie Allynne z 2022 roku) do klubu, zaczyna tańczyć, zupełnie tak, jakby nic wokół nie istniało? Owszem, to piękna chwila, ale takich jest w tym filmie zdecydowanie za mało (nie należy do nich bynajmniej sekwencja z pieluchomajtkami). Jasne, nihilizm ustępuje miejsca ostrożnemu optymizmowi i wierze w przyszłość, ale rozwiązania i zwroty fabularne serwowane przez scenarzystkę Annę Greenfield pojawiają się niczym królik z kapelusza, za szybko, zbyt chaotycznie.

Ponadto Steen jest zwyczajnie cyniczna, każąc widzowi rozczulić się nad kreśloną przez siebie historią. Jej protagonistki trudno polubić. Louise jest w najlepszym wypadku nijaka, zaś Antonina to postać odpychająca. Emocje są, ale nie na ekranie, a na papierze (przypuszczalnie). Anegdota jest do bólu przewidywalna i prowadzi do stereotypowych i charakterystycznych dla tego typu konwencji objawień. Jeśli coś tu zasługuje na uwagę, to wyjątkowo oryginalny wybór wizualny, by Nowy Jork pokazywać w ciepłym świetle, a zwykle pogodną Kalifornię, obecną tu głównie w retrospekcjach, w zimnych barwach. Nie tak znowu często twórcy decydują się na taki krok. Materiału jest tu tyle, co kot napłakał – zmieściłoby się to w pojedynczym epizodzie serialu „Dziewczyny” (2012-2017). A może nawet był taki odcinek.

Recenzja filmu Lepiej później niż wcale (Late Bloomers); reż. Lisa Steen; USA 2023; 89 minut