Święta Flannery
Urodzona w 1925 roku w Savannah w stanie Georgia Flannery O’Connor miała zaledwie trzydzieści dziewięć lat, gdy zmarła na prowadzący do zwyrodnienia stawów toczeń rumieniowaty, który wcześniej odebrał jej ojca. Nim opuściła ten świat, pisała, a robiła to, odkąd w 1946 roku rozpoczęła studia na uniwersytecie w Iowa. Koniec końców, opublikowawszy dwie powieści – „Mądrość krwi” i „Gwałtownicy porywają Królestwo Niebieskie” – oraz szereg opowiadań, weszła do kanonu literatury amerykańskiej. Była gorliwą katoliczką, a w swej prozie portretowała Głębokie Południe, ukazując zwłaszcza jego ciemne strony, na czele z – rzecz jasna – wszechobecnym rasizmem. Teraz, sześć dekad po jej śmierci, w obrazie „Dzikot” (2023), sylwetkę O’Connor przybliża Ethan Hawke, który nie tak dawno temu pochylił się nad Blaze’em Foleyem, wyjątkowym tekściarzem i kompozytorem, mieszkającym w lesie poetą codzienności i filozofującym gawędziarzem, człowieku topiącym swe lęki i smutki w alkoholu (mowa o filmie „Blaze” z 2018 roku).
„Dzikot” nie jest klasyczną biografią. To, co realne, przeplata się tu z tym, co fikcyjne. Oznacza to zatem, że realizator pokazuje zarówno życie O’Connor (w tej roli Maya Hawke, prywatnie córka reżysera), zdarzenia fabularne komponując skądinąd niechronologicznie, ale także – w ramach dwugodzinnego niespełna metrażu – dokonuje adaptacji jej najpopularniejszych krótkich form, w tym między innymi „Poczciwych wiejskich ludzi”, „Ciepła rodzinnego gniazda” i „Objawienia” (główne bohaterki tych mikro-ekranizacji także interpretuje Hawke). To interesujące podejście, które albo koresponduje z losami O’Connor, albo stanowi dla nich kontrapunkt.

Całość zaczyna się w momencie, gdy zmagająca się i z wydaniem debiutanckiej książki, i z rozwijającą się chorobą Flannery wyjeżdża z Nowego Jorku i przenosi się do Milledgeville (w mieścinie leżącej w samym sercu Georgii znajduje się obecnie muzeum poświęcone beletrystce). Tam opiekę nad nią przejmuje jej matka imieniem Regina (Laura Linney; znana, ot, choćby, z „Jeszcze jest czas” Viggo Mortensena z 2020 roku, tu wcielająca się szereg różnych postaci), która wprost zachęca córkę do tworzenia przystępniejszych i łatwiejszych do sprzedaży czytadeł, takich na wzór Margaret Mitchell (autorka „Przeminęło z wiatrem” mieszkała w oddalonej o blisko dwie godziny jazdy samochodem Atlancie). Niemal od razu da się wyczuć, że Regina zainspirowała Flannery do nakreślenia dewotek wypełniających karty jej utworów. To kobieta, która potrafi żarliwie zamanifestować swą przesadną pobożność oraz wygłosić hasła krzywdzące czarnoskórych braci i siostry. Reżyser celowo buduje tę paralelę, by uwypuklić wpływ otoczenia na wymykające się stereotypom prace O’Connor.
Sęk w tym, że w „Dzikocie”, którego tytuł jest bezpośrednio zaczerpnięty z jednego z opowiadań pisarki (w Polsce rozpowszechnionego drukiem w 2019 roku w tomie „Ocalisz życie, może swoje własne”), brakuje emocji. Tę wadę, obecną już na poziomie anegdoty, uwydatnia ponadto korekcja barwna. To przeraźliwie zimny, a przez to mało przyjemny film, skąpany – poza kilkoma zaledwie chwilami – w mrożących krew w żyłach odcieniach zieleni i błękitów. Bodaj najwyższą temperaturę ma tu scena rozmowy z księdzem (Liam Neeson), którego Flannery – jak mówi – potrzebuje bardziej niż lekarza. To podczas dialogu poprzedzającego spowiedź protagonistka wyrzuca z siebie trapiące ją dylematy, dzieląc się przede wszystkim tym, co doskwiera jej najmocniej, czyli ambiwalencją, na którą składają się jej katolicyzm oraz skandalizujący i niekonwencjonalny dorobek artystyczny. O’Connor tęskni za łaską. „Widzę ją, wiem, że istnieje, ale nie mogę jej dotknąć” – wyznaje duchownemu, porównując swą sytuację oraz poszukiwanie wiary do katuszy. Jest w tej ekspiacji więcej żaru niż w reszcie dzieła.