Żałobny szmonces

Tytułowa sziwa to zakorzeniony w judaizmie i trwający siedem dni od momentu pogrzebu obyczaj żałobny, podczas którego najbliżsi – rodzina i przyjaciele, ale także przynoszący posiłki sąsiedzi – opłakują zmarłego, odmawiają błogosławieństwo i modlitwy, najczęściej w jego domu, a więc tam, gdzie dokonał żywota. W tym czasie – zgodnie z tradycją – rodziców, rodzeństwo współmałżonka i dzieci nieboszczyka obowiązuje szereg nakazów (należy na przykład zakryć lub odwrócić wszystkie lustra) i zakazów (nie można się strzyc ani golić).

Na jednym z takich wydarzeń, choć o znacznie mniej ortodoksyjnym przebiegu, pojawia się wraz z matką i ojcem niepewna jutra studentka Danielle (Rachel Sennott). Tam spotyka nieco starszego od siebie Maxa (Danny Deferrari), z którym sypia za pieniądze (pozbawiony emocji, zautomatyzowany seks pojawia się w pierwszej, stanowiącej epilog sekwencji). Mężczyzna przychodzi na uroczystość z żoną Kim (Dianna Agron), piękną i odnoszącą sukcesy gojką (fakt ten nie umyka nikomu z zebranych), oraz kilkumiesięcznym, nad wyraz hałaśliwym dzieckiem. Ani o niej, ani o nim bohaterka nie miała wcześniej zielonego pojęcia. Jakby tego było mało, na sziwie obecna jest również Maya (Molly Gordon), jej była dziewczyna albo po prostu kochanka, z którą niegdyś eksperymentowała w łóżku (trudno jednoznacznie stwierdzić, jaki był status ich relacji, choć nie sposób też nie zauważyć, że erotyczne napięcie wciąż się między nimi tli).

Emma Seligman, kanadyjska reżyserka dorastająca w zwartej społeczności żydowskiej, w „Shiva Baby” (2020), swym pewnym siebie i starannie zainscenizowanym debiucie pełnometrażowym, przygląda się kulturze judaistycznej zarówno z szacunkiem, niejako nie zapominając o własnych korzeniach, jak i z przymrużeniem oka, nie bojąc się wyśmiać tego i owego. Samo już spotkanie w domu żałobnym, na którym Danielle występuje sama przeciw wszystkim, wydaje się na tyle niezręczne, by wpisać w nie szereg żartów, choćby i najbardziej stereotypowych (młoda kobieta nie wie nawet, kto umarł).

Fred Melamed, Rachel Sennott i Polly Draper w filmie "Shiva Baby" (reż. Emma Seligman, 2020)

Wystarczy rzut oka na rodziców dziewczyny, znakomicie sportretowanych przez Polly Draper i Freda Melameda, niemal żywcem wyciągniętych z prozy Philipa Rotha (vide: „Kompleks Portnoya”) lub filmów Woody’ego Allena, takich jak „Złote czasy radia” (1987). Kochający, ale wymagający – można by rzec. Neurotyczni liberałowie, którzy wspierają ją finansowo i opłacają jej rachunki, a jednocześnie w gromadzącej ludzi z różnych branż sziwie upatrujący okazji do zapoznania córki z kimś, kto mógłby ją zatrudnić na poważnie, najlepiej w jakimś biurze (dziewczyna okłamuje ich, że pracuje jako opiekunka do dzieci). Matka, jak zwykle w tego typu historiach, wysuwa się na pierwszy plan, nieustannie narzekając na dużo spokojniejszego od niej męża (któremu kilkakrotnie zarzuca zresztą demencję, nie tyle ze współczuciem, co z niecierpliwością i agresją), hałasując i zabiegając o uwagę, a przy tym zastanawiając się, co ludzie powiedzą.

Film Seligman ogląda się, przynajmniej do pewnego stopnia, niczym „Absolwenta” (1967), opowieść o przedstawicielach amerykańskiej i protestanckiej klasy średniej, zrealizowaną przez Mike’a Nicholsa, z Dustinem Hoffmanem w roli głównej (obaj panowie żydowskiego pochodzenia). I tu, i tu w centrum znajdują się wracający do domów – dosłownie lub symbolicznie – bohaterowie, którzy są niedojrzali i nadwrażliwi, rozdarci pomiędzy oczekiwaniami rodziny i otoczenia a swoimi (o ile w ogóle je mają), zaś w ich problemy zamieszana jest buzująca w nich seksualność (Benjamin Braddock wdaje się w romans z dużo starszą od siebie i będącą dziś ikoną panią Robinson, graną przez Anne Bancroft, natomiast Danielle nie dość, że zadaje się z dojrzałym facetem, znajomym jej rodziców, to jeszcze pociągają ją kobiety, nie mówiąc już o tym, że dziewczyna w istocie prostytuuje się w zamian za gotówkę i drogą biżuterię).

W obu tytułach postaci są pod ciągłą presją. Stale się je ocenia. Protagonistka „Shiva Baby” jest więc za chuda, nie skończyła jeszcze studiów i wciąż nie ma wyraźnie zdefiniowanych planów na przyszłość. Chodząca porażka. Atmosfera z czasem coraz bardziej się zagęszcza; film staje się klaustrofobiczny, również na poziomie wizualnym. Rozmowy, podobnie jak w „Absolwencie”, toczą się na małej i zamkniętej przestrzeni, niemal bez dostępu do powietrza. Rejestrowane są ponadto przy użyciu długoogniskowych obiektywów, dodatkowo zwężających perspektywę. Temu wszystkiemu towarzyszy subiektywizacja w postaci obrazów mentalnych i punktów widzenia, a także coraz dynamiczniejszy montaż. Na to z kolei nakłada się kakofoniczna warstwa audialna, w której mieszają się wywołująca niepokój partytura Ariela Marxa, rozpisana na gwałtownie pociągane struny i wysoko uderzane klawisze, oraz irytujące dźwięki, podkręcone wręcz do maksimum, takie jak płaczące dziecko czy rozbijające się o podłogę szkło.

Komedia dyskomfortu staje się w rzeczywistości horrorem. Te dwa gatunki spotykają się w połowie drogi, ale żaden z nich nie daje ostatecznie satysfakcji podczas odbioru. Komiczny potencjał wnet się wyczerpuje, zaś aura grozy równie szybko zaczyna nużyć. „Shiva Baby” pozostawia niedosyt oraz rodzi pytanie: co sprawia, że Danielle rzuca tak nerwowe spojrzenia w kierunku Maxa, jego żony i syna? Innymi słowy: co ją tak zdenerwowało? Można było z tego filmu wykrzesać znacznie więcej, tym bardziej, że to rozwinięcie krótkiego metrażu pod tym samym tytułem, który w 2018 roku Seligman oddała jako pracę zaliczającą studia na Uniwersytecie Nowojorskim. Aż się prosiło, by pójść w stronę ściśle komediową, tak znakomicie awizowaną w pierwszym akcie. Przykry paradoks: niby tylko 77 minut, a jednak seans od pewnego momentu się dłuży.

Recenzja filmu Shiva Baby; reż. Emma Seligman; USA 2020; 77 minut