Ratuj się, kto może!

W Stanach Zjednoczonych – zwłaszcza w kalifornijskiej Dolinie Krzemowej, gdzie wszyscy są cały czas do czegoś zalogowani, a największym problemem jest brak dostępu do Wi-Fi (lub do kombuczy w biurowym dystrybutorze, jak przekonuje Magda Działoszyńska-Kossow, autorka książki „San Francisco. Dziki brzeg wolności”) – ludzie tkwią w toksycznych związkach z technologią. (Nie ma co się zresztą łudzić – to utrapienie iście globalne). Urządzenia elektroniczne i zainstalowane na nich aplikacje wytwarzają poczucie permanentnego przytłoczenia, prowadzą do utraty kontroli nad własnym życiem, co z kolei rodzi tak zwaną „kulturę wiecznego niezadowolenia”. By poradzić sobie z tym problemem i rozładować negatywne emocje generowane przez pracę oraz rywalizację i porównywanie się z innymi, Amerykanie coraz częściej sięgają po jogę i kontemplację. Szalenie popularne stały się – szczególnie wśród tych najbardziej zdesperowanych – nawiązujące do dziedzictwa hipisów turnusy medytacyjne, oferujące odnowę duchowo-cielesną z dala od zgiełku miast, a także komputerów, tabletów, smartfonów i smartwatchów, maili, telefonów i czatów, Facebooka, Instagrama i Twittera oraz, rzecz jasna, YouTube’a.

Do tych ostatnich należą mieszkający na Wschodnim Wybrzeżu, w samym centrum Brooklynu, Su (Sunita Mani) i Jack (John Reynolds), para hipsterskich millenialsów, która zaczyna doświadczać swego rodzaju kryzysu egzystencjalnego. Ich postrzeganie świata i samych siebie zmienia przypadkowe spotkanie z Raphem (Ben Sinclair), kumplem z przeszłości, który właśnie wrócił z jakiegoś egzotycznego kraju, gdzie, po uprzednim rzuceniu ciepłej posadki w korporacji, prowadzi start-up zajmujący się produkcją – uwaga! – inspirowanych płetwami wielorybów desek surfingowych wytwarzanych przy użyciu drukarek 3D. Im też zaczyna się marzyć lepsze życie; takie, w którym łączą się ze sobą, a nie ze swoimi urządzeniami. Decydują się więc na trwający tydzień cyfrowy detoks. Wyruszają w tym celu do ogromnej chaty w lesie, położonej gdzieś w północnej części stanu Nowy Jork, i wyłączają wszelkie sprzęty. Odcinają się od sieci.

Czas spędzają na pieszych wędrówkach, pływaniu kajakiem, patrzeniu w gwiazdy na bezchmurnym niebie, grze w karty, układaniu puzzli i piciu alkoholu. Starają się rozmawiać, jednak każda próba podjęcia dialogi rodzi frustrację. Będąc na digitalnym głodzie, kłócą się coraz częściej i intensywniej. Ich mózgi, wbrew założeniom i pokładanym w wyjeździe nadziejom, wcale nie odpoczywają. Presja jest zdecydowanie za duża. Natura, zamiast przynieść ukojenie, irytuje w równym stopniu, co wcześniejsza udręka ze znikającymi z przeglądarki w laptopie zakładkami.

Sunita Mani i John Reynolds w filmie "Już po wszystkim" (reż. Eleanor Wilson, Alex Huston Fischer, 2020)

Gdy oni starają się zapobiec małej apokalipsie, świat staje w obliczu inwazji obcych dziesiątkujących populację. Bohaterowie, co oczywiste, nie mają zielonego pojęcia o katastrofie (skojarzenie z Jaredem Leto, który nie wiedział o wybuchu pandemii COVID-19, ponieważ przez dwa tygodnie medytował na pustyni, nie mając dostępu do mediów, narzuca się samo, a warto pamiętać, że film powstał kilka miesięcy przed tym znamiennym wydarzeniem). Ziemię opanowują mali i puszyści, a przy tym niesłychanie groźni kosmici, przypominający włochatego koronawirusa. Su i Jack, kiedy trafiają na przybyszów z zewnątrz, myślą, że to stanowiące wystrój wnętrza pufy.

Rok, w którym ludzkość utraciła planetę – planszą z taką informacją otwierają swój debiutancki utwór Eleanor Wilson i Alex Huston Fischer. „Już po wszystkim” (2020) to komedia o końcu świata, rozpisana na dwoje aktorów, którzy zachowują się tak, jakby zostali wyrwani co najmniej ze screwballa „W pogoni za cieniem” (reż. W. S. Van Dyke, 1934), choć brakuje im charyzmy cechującej cudowną Myrnę Loy i sarkastycznego Williama Powella. Problem tkwi być może w samym scenariuszu, który dość szybko wyczerpuje komiczny, zakorzeniony gdzieś w podstawach socjologii, potencjał. Oryginalny tytuł – „Save Yourselves!” – wprost sugeruje dwuznaczny charakter walki, jaką widz obserwuje na ekranie. Z jednej strony odnosi się on do całej populacji, z drugiej zaś – do pary głównych bohaterów, którzy muszą skonfrontować się nie tylko z zagrożeniem spoza ziemskiego porządku, ale i z własnymi sumieniami. Kiedy wszystko wokół się wali, Su i Jack próbują naprawić ich prywatne kosmosy, by stać się lepszymi ludźmi.

Metafora kresu cywilizacji nie wybrzmiewa tu wystarczająco dobitnie, nie mówiąc już o tym, że całość – z uwagi na dość ograniczony budżet – jest ubogim krewnym kina science fiction, zarówno na poziomie realizacyjnym, jak i konceptualnym. Nie ma też nic świeżego we wniosku, jakoby dla niektórych już samo wyłączenie telefonu było końcem świata.

Recenzja filmu Już po wszystkim (Save Yourselves!); reż. Eleanor Wilson, Alex Huston Fischer; USA 2020; 93 minuty