Efekt śnieżnej kuli

Rodzina Stantonów – Billie (Julia Louis-Dreyfus), jej mąż Pete (Will Ferrell) oraz ich dwóch synów (Julian Grey i Ammon Jacob Ford) – spędza urlop w austriackich Alpach, fotografowanych tu niczym w reklamie kurortu dla wyższej klasy średniej zza oceanu. Po kilku godzinach jazdy na nartach cała czwórka udaje się do restauracji, do której przylega przestronny taras z widokiem na zjawiskowe górskie szczyty. Kiedy siadają do stołu, jedna z intencjonalnie wywołanych lawin wymyka się spod kontroli i z maksymalną prędkością pędzi wprost na ludzi odpoczywających na świeżym powietrzu. Pete, widząc zagrożenie, chwyta swój telefon i ucieka, Billie z kolei obejmuje dzieci i stara się uchronić je przed niebezpieczeństwem. Gdy pył opada, mężczyzna wraca i zamawia zupę, jak gdyby nigdy nic, bagatelizując wydarzenie. Nikomu wprawdzie nic się nie stało, a jednak coś pękło.

Jim Rash i Nat Faxon – duet, który zdobył Oscara za scenariusz do bardzo dobrych „Spadkobierców” (reż. Alexander Payne, 2011), a następnie wyreżyserował równie udane „Najlepsze najgorsze wakacje” (2013) – wespół z Jesse’em Armstrongiem sięgają po jeden ze skandynawskich hitów ostatnich lat, a mianowicie ciepło przyjętego, zarówno przez krytykę, jak i publiczność, „Turystę” (reż. Ruben Östlund, 2014). Amerykańska wersja, jak często niestety bywa, nie wykorzystuje dramatycznego i tragicznego zarazem potencjału historii – skądinąd nie udało się to także oryginałowi – ale zasługuje na obejrzenie całości na jej własnych warunkach.

Małżeństwo Stantonów najwznioślejsze i najpiękniejsze chwile ma już zdecydowanie za sobą. W związek wkradła się rutyna. Ich dzieci, na domiar złego, są w tym wieku, któremu towarzyszą przedziwne wahania nastrojów: raz wulkany energii, innym razem – maruderzy (na pytanie rodziców, dokąd chcieliby się udać kolejnego dnia, odpowiadają, wbrew logice i bez entuzjazmu, że najlepiej na plażę). Wakacje mają być spoiwem, które zbliży ich do siebie; okazją pozwalającą im na wzięcie głębszego oddechu. Wciąż jest przecież szansa, by zacząć od nowa. Coś sprawia – pech, a może po prostu przypadek – że trafiają do alpejskiej Ibizy, jak określa to miejsce właścicielka kurortu. Lawina, która nieomal nie pozbawia ich życia, jest więc momentem i przełomowym, i kumulacyjnym. To chwila pozostawiająca mentalne zniszczenie. Spotkanie twarzą w twarz ze śmiercią otwiera oczy i każe zweryfikować dotychczasowość.

Julia Louis-Dreyfus i Will Ferrell w filmie "Zjazd" (reż. Nat Faxon, 2020)

Będący w egzystencjalnym dołku Pete, korzystając z okazji, że znajomy z pracy jest w okolicy, zaprasza go wraz z dziewczyną na drinka, nie informując o tym żony. Brak komunikacji na elementarnym poziomie tylko komplikuje sprawy – podczas spotkania aż wrze. Billie postanawia opowiedzieć bowiem o tym, co zaszło w restauracji. Mężczyzna, słysząc jej wersję, zaczyna zaprzeczać, zarzucając żonie kłamstwa i insynuacje. Relatywizuje zdarzenie, przyjmując zupełnie inną optykę. Sytuacja z minuty na minutę staje się coraz bardziej napięta. Małżeństwo, już wcześniej borykające się z trudnościami, cudem wyszedłszy cało spod śniegu, trafia na symboliczny skraj przepaści, choć dosłownie skąpany w złowrogiej mgle. Para oddala się od siebie, co – trzeba przyznać – zostaje całkiem zgrabnie zwizualizowane poprzez podzielenie ekranu na dwie części. Tylko czekać, aż to wszystko się osunie.

Kobieta najzwyczajniej w świecie – i nie ma w tym jej winy – nie może sobie poradzić z tym, co się stało. To dla niej szok. Nie istnieją wszak przeprosiny, które byłyby w stanie załagodzić okoliczności i ukoić nerwy. Mężczyzna, w którym pokładała dotąd nadzieję, któremu ufała, wybiera siebie – i telefon! – zamiast najbliższych. Louis-Dreyfus, ostatnio na dużym ekranie partnerująca Jamesowi Gandolfiniemu w znakomitym wprost filmie „Ani słowa więcej” (reż. Nicole Holofcener, 2013), robi, co może, by wyciągnąć esencję z marnego scenariusza. Jej bohaterce towarzyszą stale zmieniające się emocje: od przerażenia przez zdumienia aż po obrzydzenie i obojętność. Problem stanowi źle obsadzony w roli Pete’a Ferrell – aż się prosi, żeby powierzyć tę partię choćby Johnowi C. Reilly’emu, nie tak dawno temu fenomenalnie zniuansowanemu i wzruszającemu jako Oliver Hardy w utworze „Stan i Ollie” Jona S. Bairda z 2018 roku – irytujący i stale stąpający po cienkim lodzie, balansujący pomiędzy tanim dramatyzowaniem (zagłuszanie smutku i wstydu poprzez imprezowanie w klubie) a jajcarskim niemalże slapstickiem (prowokowanie dzieci do szalonych i skrajnie nieodpowiedzialnych zachowań).

Tym samym brakiem wyczucia i niekonsekwencją odznaczają się twórcy filmu, niemogący się zdecydować, czy serwują komedię, czy coś poważniejszego. To, co niewypowiedziane w „Turyście”, tu podane jest bezpośrednio. To z kolei, co u Östlunda wydaje się oczywiste, w „Zjeździe” trafia do sfery domysłów. Owszem, jest to film o kryzysie męskości, obnażający nieaktualność tradycyjnego modelu opartego na ojcu jako głowie rodziny. Pete to facet, który pewnych rzeczy żałuje (małżeństwa? ojcostwa?), a innych desperacko wręcz pragnie (przygody jak za dawnych lat, bez zobowiązań?), wszelkie swe potknięcia tłumacząc żałobą po zmarłym osiem miesięcy wcześniej ojcu.

Anegdota wybrzmiewa – i to jedynie na chwilę – dopiero w ostatnim akcie. Przez większość czasu Rash i Faxon mają komedię do opowiedzenia, którą opierają – a jakżeby inaczej! – na różnicach kulturowych pomiędzy Amerykanami (zadziwiającą sztywnymi i konfliktowymi) a Europejczykami (zaskakująco otwartymi i skłonnymi do zbliżeń) oraz na próbie zderzenia i skontrastowania dwóch par: z dłuższym i krótszym stażem, starszych i młodszych (tych pierwszych charakteryzuje kotwica w postaci dzieci i deficyt spontaniczności, tych drugich – nadużywanie hasztagów w mediach społecznościowych). To nie lawina jest tu katastrofą, a scenariusz.

Recenzja filmu Zjazd (Downhill); reż. Jim Rash, Nat Faxon; USA 2020; 86 minut